Ludzie |

David Foster Wallace: król nie taki blady07.06.2019

źródło: Wikimedia

Mimo że napisał tylko trzy powieści ma status kultowego pisarza. Michiko Kakutani, ceniona krytyczka „New York Timesa”, nie szczędziła mu peanów, okrzykując go mianem magika prozy i największego umysłu swojego pokolenia. Po lekturze Bladego Króla, który niedawno ukazał się nakładem wydawnictwa W.A.B., zastanawiamy się, co sprawia, że nieżyjący już od ponad dziesięciu lat David Foster Wallace ma miejsce w panteonie najlepszych amerykańskich – i nie tylko – literatów. 

Wychował się w rodzinie inteligenckiej – matka, Sally Jean specjalizowała się w filologii angielskiej, a ojciec, James Donald, jest wciąż praktykującym profesorem filozofii i zajmuje się kwestiami moralności. David połączył obie te dziedziny, kończąc z honorowym wyróżnieniem dwa kierunki na Amherst College. Kariera uniwersytecka nie zaspokajała jednak jego ambicji w stu procentach: swój upust artystycznym ciągotom dawał w chórze, gdzie śpiewał wraz z późniejszym księciem Monako, Albertem. Młody chłopak realizował się też grając amatorsko w tenisa: swojej pasji z lat młodzieńczych, którą potem wspominał w głośnym eseju Tenis, trygonometria, tornada opublikowanym w magazynie „Esquire”. „Nie będę nawet próbował powiedzieć, ile meczów turniejowych wygrałem w okresie od 12. do 15. roku życia z większymi, szybszymi, mającymi lepszą koordynację i bardziej wytrenowanymi przeciwnikami tylko przez nieagresywne uderzanie piłki w środek boiska, w schizofrenicznych wichurach” – relacjonował w felietonie we właściwym sobie stylu, który będzie potem wielokrotnie interpretowany przez badaczy czy krytyków literatury.

Chęć pisania okazała się jednak silniejsza od intensywnych, ale efemerycznych pasji. W 1987 r. Wallace po raz pierwszy sam siebie nazwał literatem, wydając debiutancką powieść The Broom of the System (nieprzetłumaczona jeszcze na język polski). Wiele lat później, w wideorozmowie przeprowadzonej przez dziennikarza Davida Lipsky’ego powie: „Tworząc tę książkę, czułem, że używam siebie tak w 95 procentach, podczas gdy zgłębiając filozofię, wykorzystywałem tylko jakąś połowę”. Protagonistką tej historii została 24-letnia operatorka centrali telefonicznej, Lenore Beadsman, której na głowę spadają niepowiązane ze sobą nieszczęścia. Z jednej strony jej babcia ucieka z domu spokojnej starości, z drugiej – musi okiełznać szaleństwa neurotycznego chłopaka, a z jeszcze innej poskromić śpiewającą papugę. Niepasujące do siebie rzeczy spaja osobny, wymykający się konwencjom i schematom język. W rozdziałach pojawiają się transkrypcje z nagrań telewizyjnych, monologi z sesji terapeutycznych czy opis sytuacji widziany z perspektywy jednego z pobocznych bohaterów. W powieści słychać też echa tego, co David Foster robił przed laty: fabularna narracja uzupełniona jest o komentarze dotyczące teorii filozoficznych Ludwika Wittgensteina czy Jacquesa Derridy. Geniusz w tym wcale nie tak pozornym chaosie dobrze wychwyciła krytyczka Caryn James, nazywając The Boom of the System maniakalną, ludzką, wadliwą ekstrawagancją. 

W Infinite Jest Wallace pisze o mentalnym i fizycznym uzależnieniu, a także dekonstruuje współczesną rozrywkę czy związki rodzinne. Jak z rękawa częstuje uwagami na temat samobójstwa, smutku i wycofania, ale dorzuca też trzy grosze do humanistycznego dyskursu.

Na następną książkę Wallace’a środowisko artystyczne czekało prawie dziesięć lat. Opłacało się – autor zaserwował rzecz bezprecedensową: zarówno jeśli chodzi o treść, jak i o formę. Liczące prawie 1100 stron Infinite Jest (premiera polskiego tłumaczenia już w przyszłym roku) nosi znamiona terminu zaproponowanego przez badacza literatury, Edwarda Mendelsona – powieści  encyklopedycznej. Według niego „dzieło tego typu próbuje oddać pełen zakres przekonań i wiedzy kultury narodowej, jednocześnie identyfikując aspekty ideologiczne, z których kultura ta jest kształtowana”. Czytając to grube tomiszcze, nie sposób nie oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z czymś kompleksowym i wielkim nie tylko formatem. David Foster kreuje nową, futurystyczną rzeczywistość od podstaw. W jego wizji Stany Zjednoczone, Kanada i Meksyk tworzą jedno superpaństwo zwane O.N.A.N (Organizacja Narodów Ameryki Północnej). Redefinicji ulega system kalendarzowy: poszczególne lata są nazywane jak marki wielkich korporacji (kanapki Whopper, lody Dove Bar albo worki na śmieci Glad). Lista bohaterów – różnych od siebie i pochodzących z osobnych środowisk – mogłaby złożyć się na małą książkę telefoniczną. Pisarz nie zamierzał operować półśrodkami i uproszczeniami, ale pozwolił sobie na rozbudowaną intertekstualność w pełnym tego słowa rozumieniu. Regularną fabułę przerywają nawiązania zarówno do antycznej Odysei, ale też Szekspirowskiego Hamleta. Szeroka, niekiedy podręcznikowa wiedza Wallace’a pozwoliła mu na przeplatanie narracji złożonymi (niemal czterysta stron!) przypisami i własnymi komentarzami między wierszami. Dość powiedzieć, że w Infinite Jest rozstrzał tematyczny jest spory: Amerykanin pisze o mentalnym i fizycznym uzależnieniu, a także dekonstruuje współczesną rozrywkę czy związki rodzinne. Jak z rękawa częstuje uwagami na temat samobójstwa, smutku i wycofania, ale dorzuca też trzy grosze do humanistycznego dyskursu: teorii mediów, językoznawstwa, poszukiwania krajowej tożsamości oraz separatyzmu jednej z kanadyjskich prowincji, Quebecu. Czytelnicy-rodacy oszaleli na punkcie tego postmodernistycznego koktajlu, w pierwszym roku kupując niemal 45 tysięcy egzemplarzy powieści. Foster Wallace stał się kulturalnym celebrytą: Infinite Jest znalazło się na liście najważniejszych książek wydanych pomiędzy 1925 a 2005 rokiem wg magazynu „Time”, a autor udał się na szumnie zapowiadane tournée po ojczyźnie. „Nieograniczona powieść, nieskończona przyjemność” – jak głosiły enigmatyczne hasła na ulotkach – zdały egzamin co najmniej na piątkę.

Zarówno The Broom of the System, jak i Infinite Jest ukazywały Wallace’a nie tylko jako pisarza sprawnie operującego literackimi środkami, ale też uwydatniały jego zmysł publicystyczny. Po stosunkowo niezauważonym Signifying Rappers (1990), czyli analizie sceny muzycznej w Bostonie napisanej wespół z Markiem Costello, przyszła pora na znakomity, składający się z siedmiu części zbiór A Supposedly Fun Thing I’ll Never Do Again (w Polsce wydanym jako Rzekomo fajna rzecz, której nigdy więcej nie zrobię, tłum. Jolanta Kozak). Ironia, absurd, a jednocześnie reporterska wrażliwość i skrupulatna dokumentacja – pisarz żongluje różnymi konwencjami, żeby przedstawić swoje spostrzeżenia w merytoryczny, a zarazem ciekawy dla czytelnika sposób. Jest więc trochę o dzieciństwie, wpływie telewizji na amerykańską literaturę czy pobycie na luksusowym statku przemierzającym Morze Karaibskie. Wallace komentuje Zaginioną autostradę Davida Lyncha, odwiedza coroczny festiwal rolniczy w Illnois, aż w końcu wraca do tenisa, zastanawiając się, jaka jest w istocie natura sportu. I ta pozycja z bibliografii Davida Fostera cieszy się dużą popularnością w amerykańskich księgarniach. Do esejów nawiązali też scenarzyści słynnych Simpsonów, nazywając jeden z odcinków seriali Rzekomo fajna rzecz, której Bart nigdy więcej nie zrobi. W późniejszym okresie swojej twórczości autor nie przestawał flirtować z felietonowymi, niefabularnymi formami. Dużą kontrowersję wzbudził jego tekst Consider the Lobster z 2003 r., w którym opisy jego wrażeń smakowych korespondują z refleksją na temat zabijania niczego nieświadomych homarów w imię udoskonalenia sztuki kulinarnej. Żywo dyskutowano też o refleksjach, jakie zawarł w korespondującym z tragedią 11 września The View from Mrs. Thompson’s

Zamiast przyczepiania się do konkretnego gatunku, Amerykanin postawił na stworzenie niełatwego w odbiorze, ale satysfakcjonującego dla czytelnika skrzyżowania reportażu, strumienia świadomości i tekstu naukowego.

Wallace zostawił też po sobie szereg krótkich form fabularnych. W Polsce dotychczas ukazały się ich dwa tomy: Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi oraz Niepamięć. Łukasz Najder, redaktor Dwutygodnika, twierdził, że pierwszy z nich to „omal czterystustronicowy katalog współczesnych nerwic, fantazji, patologicznego egotyzmu i toksycznych interakcji”. Bohaterowie wszystkich dwudziestu trzech historii to mężczyźni w różnym wieku, którzy balansując na granicy emocjonalnego ekshibicjonizmu, poruszają nierzadko niewygodne i intymne tematy ze swojego życia. Niesłuszne byłoby przyporządkowanie ich opakowanych w linearną narrację wynurzeń do opowiadań. Sam Wallace wspomina: „Próbujesz stworzyć cykl bardzo krótkich utworów beletrystycznych, utworów, które jednak nie będą ani skeczami, ani scenariuszami, ani alegoriami, ani bajkami, w ścisłym sensie, chociaż nie klasyfikują się też właściwie jako opowiadania. Na czym właściwie miałyby polegać, to trudno objaśnić”. Zamiast przyczepiania się do konkretnego gatunku, Amerykanin postawił na stworzenie niełatwego w odbiorze, ale satysfakcjonującego dla czytelnika skrzyżowania reportażu, strumienia świadomości i tekstu naukowego. 

Niestety, równolegle do zbierającej coraz więcej laurów aktywności twórczej Wallace’a rozwijała się jego choroba psychiczna. Pisarz przez dwadzieścia lat cierpiał na zaawansowane zaburzenia depresyjne i tylko silne inhibitory nastroju pozwalały mu pozostać twórczym. Ze względu na to, że skutki uboczne brania leków stawały się dla niego bardziej dokuczliwe, w 2007 r. zrezygnował z fenelzyny. Jej odstawienie nie pomogło: dwanaście miesięcy później literat popełnił samobójstwo we własnym domu, zostawiając bliskim dwustronicowy list i zapiski dotyczące jego nieukończonej, ostatniej powieści. Nominowany do Pulitzera Blady Król (za polski przekład odpowiedzialny jest Mikołaj Denderski), bo to o tym tytule mowa, został zredagowany przez bliskiego kolegę Davida Fostera, Michaela Pietscha. „Było to wyzwanie nieporównywalne z niczym, z czym do tej pory przyszło mi się mierzyć. Jednak przeczytawszy ten brudnopis i notatki, pragnąłem, by ci, którzy cenią dzieło mistrza, mieli możliwość wglądu w to, co stworzył – żeby dane było im raz jeszcze zajrzeć w głąb tego niezwykłego umysłu. Jakkolwiek Blady Król nie był żadną miarą dziełem skończonym, objawił mi się jako zamierzenie nie mniej odważne niż którakolwiek z rzeczy wcześniej przez niego napisanych” – opowiadał. Tytaniczna praca, którą wykonał Pietsch, pozwala ujrzeć światło dzienne innemu, perfekcyjnie wymyślonemu wszechświatowi Wallace’a, którego epicentrum jest biuro Izby Rozliczeń Skarbowych. Zautomatyzowani urzędnicy pracują tam jak trybiki w większej maszynie, nie zauważając nawet, gdy za biurkiem umrze jeden z ich współpracowników. Opus magnum pisarza to opowieść o powoli rozpadającym się świecie – bez ekstrawaganckich fajerwerków i nadprzyrodzonych zjawisk. To właśnie codzienność – ubarwioną ekscentrycznymi zabiegami językowymi i poddawaną wnikliwej wiwisekcji –  Amerykanin potrafił przedstawić na przestrzeni lat jak nikt inny.

tagi

000 Reakcji

Publikował na łamach Krytyki Politycznej, Red Bull Muzyki, Gazety Magnetofonowej, Muno oraz innych magazynów zajmujących się kulturą. Szczególnie zainteresowany muzyką elektroniczną, kinem niezależnym, literaturą non-fiction i sztuką współczesną. Kiedy nie pisze, występuje w teleturniejach.

zobacz także

zobacz playlisty