Daniel Brühl: Chyba nie jest ze mną aż tak tragicznie05.03.2021
Daniel Brühl, popularny niemiecko-hiszpański aktor znany z występów w Good bye, Lenin!, Bękartach wojny czy Wyścigu, zaprezentował swój reżyserski debiut podczas 71. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie. Jedenaste: znaj sąsiada swego walczył tam o Złotego Niedźwiedzia w Konkursie Głównym.
Jedenaste: znaj sąsiada swego to film inspirowany doświadczeniami samego Brühla, skupiający się na historii spełnionego, mieszkającego w luksusowej dzielnicy Berlina aktora, który przygotowuje się do castingu do dużej produkcji. Tuż przed przesłuchaniem bohater trafia do lokalnego baru nieopodal swojego apartamentu, gdzie spotyka tajemniczego nieznajomego, który – jak zaraz się okaże – stoi po drugiej stronie społecznej barykady. Spotkanie tych dwóch światów stanie się pretekstem do rozmowy na temat sztuki aktorskiej, a przede wszystkim gentryfikacji Berlina i rozwarstwienia społecznego. Jedenaste: znaj sąsiada swego wejdzie do polskich kin 4 marca 2022 r. Dystrybutorem jest Aurora Films.
Mateusz Demski: Pamiętasz może najbardziej stresujący, najbardziej katastrofalny w skutkach casting w swojej karierze?
Daniel Brühl: O rany, to mnie teraz zagiąłeś… (długa cisza). Muszę się przyznać, że z połowy castingów wychodzę raczej zdewastowany. Za każdym razem mam wrażenie, że wypadam na nich koszmarnie (śmiech).
Może jednak pokusisz się o konkretny przykład? Musiał być casting, który z jakiegoś powodu najbardziej utkwił ci w pamięci.
Widzę, że zamierzasz drążyć temat (śmiech). No cóż, castingi to dla mnie sytuacja bardzo stresująca, dlatego zawsze staram się jednak doprowadzić do spotkania z reżyserem jeszcze przed castingiem i w takiej nieformalnej, bardziej swobodnej sytuacji, a także za pomocą innych środków, przekonać go do siebie. Taka sytuacja miała miejsce, kiedy Tarantino przyleciał do Berlina. Akurat znalazłem się w gronie szczęśliwców, z którymi, na dzień przed rozpoczęciem przesłuchań do Bękartów wojny, chciał się spotkać na kolację i lampkę wina. Kolacja przerodziła się w bardzo, bardzo długi wieczór, a przy tym we wspaniałą rozmowę o kinie. Dosłownie godzinami przerzucaliśmy się uwagami na temat naszych ulubionych filmów! Powiem ci szczerze, że miałem nadzieję, że w pewnym momencie stwierdzi: „słuchaj, miejmy już z głowy to przesłuchanie, masz tę rolę”. Tymczasem było już późno, Quentin wstał i na pożegnanie powiedział, że widzimy się jutro rano. Pomyślałem: „cholera, jednak będę musiał znowu przez to przechodzić” (śmiech).
Może nie było aż tak źle?
Może nie, ale nie było też najlepiej (śmiech). Szkopuł w tym, że scenariusz istniał tylko w wersji angielskiej, a ja od samego początku wiedziałem, że będziemy kręcić również po francusku i niemiecku. To miało szczególne znaczenie w jednej z początkowych scen, kiedy mój bohater spotyka się z Shosanną w kawiarni. Powiedziałem Quentinowi, że pomocna byłaby wersja francuska, on odpowiedział, że ma tylko angielską, na co ja odparłem, że jakoś sobie poradzę i przetłumaczę to na poczekaniu. To wcale nie było takie proste, znam francuski, ale nie bardzo dobrze, więc zaczęła się nadprogramowa zabawa. Zacząłem tłumaczyć kwestie w głowie, a każde słówko, którego nie znałem po francusku, zastępowałem hiszpańskim odpowiednikiem, myśląc, że Amerykanie nie zauważą różnicy. W efekcie wyszedł mi z tego jakiś dziwaczny językowy miszmasz. Na szczęście na koniec, po moim pokracznym występie, usłyszałem, że mam tę rolę (śmiech).
Nie bez powodu pytam cię o te wspomnienia, bo w swoim reżyserskim debiucie wcielasz się w postać aktora, który właśnie przygotowuje się do arcyważnego przesłuchania, które może stać się dla niego przepustką do obsady superbohaterskiego blockbustera. Zależało ci, żeby zadebiutować filmem wyrastającym z tak osobistych doświadczeń?
Dodam jeszcze tylko, że ta anegdota z Tarantino to zaledwie jeden z wielu przykładów pokazujących, jak potwornie stresujące potrafią być castingi. I jest to zarazem jedno z tych przyjemniejszych wspomnień. Nie wyobrażasz sobie, jaka krytyka, jakie osądy i uwagi padają pod adresem aktorów. Bardzo często stajemy przed ludźmi, dla których wszystko jest na poważnie. Nie mają oni żadnego dystansu, dla nich gra zawsze toczy się o najwyższą stawkę. A już szczególnie można odczuć to w Niemczech. Przez dwadzieścia lat życia w Berlinie usłyszałem z ust niemieckich reżyserów rzeczy absolutnie oburzające. I to nie wypowiadane gdzieś pokątnie, tylko rzucane prosto w twarz! Więc powiedziałbym, że całkiem zabawnie było nawiązać w debiucie do tych chwil, których doświadczyłem na własnej skórze. To był chyba najlepszy sposób, żeby się odegrać (śmiech).
W Jedenaste: znaj sąsiada swego pogrywasz zatem z ludźmi, którzy zaszli ci za skórę, ale jednocześnie bardzo sprytnie manipulujesz i bawisz się własnym wizerunkiem. Wspomniałem już, że grasz człowieka łudząco podobnego do siebie – aktora żyjącego na co dzień w Berlinie, celebrytę o dużym ego, który jest rozchwytywany na świecie. Zdradzisz, ile na ekranie jest prawdziwego Daniela Brühla?
To jest zagadka, która zostanie nierozwikłana! (śmiech). Ale mówiąc całkiem serio, ta gra z moim własnym wizerunkiem była oczywiście celowym zabiegiem. Nie było jednak moim zamiarem obnażać się na ekranie, nie chciałem ocierać się o ekshibicjonizm ani kreślić autobiograficznej kroniki mojego życia na ekranie. To jedynie przewrotna gra, która miała spowodować u widza rodzaj dezorientacji i sprowokować go do przedyskutowania pewnych wyobrażeń na mój temat. Zwróć uwagę, że mój bohater nie należy do najprzyjemniejszych typów, natomiast od czasu Good bye, Lenin! wielu ludzi myśli, że jestem najmilszym facetem pod słońcem, który pomaga starszym osobom w przechodzeniu przez ulicę. Powstaje więc pytanie: który Brühl to ten prawdziwy? (śmiech).
Inna sprawa, że od samego początku zależało mi, by główny bohater był jednak związany z moją profesją. Pewnie, że to mógł być architekt z Düsseldorfu, polityk z Hamburga, a nawet super popularny raper ze Stuttgartu, ale nie byłbym w stanie się z kimś takim utożsamić – ani na poziomie scenariusza, ani na poziomie budowania roli. To Julie Delpy, która przecież od wielu lat jednocześnie gra i reżyseruje swoje autorskie filmy, dała mi na planie Mojej małej Zoe taką radę: „niech ten twój debiutancki film będzie osobisty, ale nie prywatny”. A więc taki, który nie będzie autobiograficzny sensu stricto, ale jednocześnie pozwoli mi przemycić pewne osobiste sprawy, emocje i myśli.
No właśnie – jesteś kolejnym aktorem, który próbuje swoich sił po drugiej stronie kamery. Mam poczucie, że podchodzisz do tego zadania bardzo rozsądnie. To znaczy nie porywasz się na monumentalny, zakrojony na szeroką skalę projekt, a celujesz raczej w kino skromne, rozpisane właściwie na dwa głosy.
No tak, nigdy nie odważyłbym się na nic większego. Ważne było, aby wybrać coś kameralnego, zarazem bliskiego mnie, a przy tym sprawić, by była to historia zabawna, trzymająca w napięcia, a zarazem skłaniająca do myślenia. Uważam, że to i tak dużo jak na człowieka, który pierwszy raz staje za kamerą! Ten koncept, w którym dochodzi do słownego pojedynku między dwójką bohaterów, przyświecał mi od początku. Nie miało to nic wspólnego z pandemią, lockdownem czy obostrzeniami, bo takie głosy też się pojawiają. Nawiasem mówiąc, pandemia zastała nas już na planie, w pierwszych dniach zdjęciowych.
A skąd właściwie pomysł na historię, w której znany wspomniany już aktor tuż przed umówionym spotkaniem trafia do baru, gdzie spotyka tajemniczego nieznajomego, stojącego po drugiej stronie społecznej barykady?
Pomysł na scenariusz narodził się kilka lat temu w Hiszpanii. Zawsze czułem się związany z tym krajem, tam się urodziłem, dlatego też zdarzało mi się bardzo mocno demonstrować tę przynależność, niekiedy miałem ochotę wykrzyczeć: „jestem jednym z was!”. Siedziałem więc sobie pewnego dnia w restauracji tapas, miałem ze sobą walizkę podróżną, dość głośno rozmawiałem z kelnerką o FC Barcelonie, kiedy nagle poczułem, że ktoś mi się przygląda. To był pracownik budowlany, facet zmierzył mnie wzrokiem, dając mi do zrozumienia, że jednak nie jestem stąd. Naprawdę nie wiem czemu, ale w tym samym momencie pomyślałem sobie, że taki ktoś mógłby równie dobrze pracować na rusztowaniu przed moim domem i miesiącami mnie obserwować, aby któregoś dnia zaczepić mnie w barze i podzielić się swoimi spostrzeżeniami na mój temat.
Ciekawa wizja.
Jednocześnie chodziło mi po głowie kilka pomysłów. I tak na przykład chciałem, by moi bohaterowie pochodzili z różnych klas społecznych, a samo ich spotkanie wyobrażałem sobie jako pojedynek żywcem wyciągnięty z westernu, który będzie odbywał się w właśnie w bardze. Równie mocno zależało mi na tym, aby w filmie poruszyć ponury problem gentryfikacji, który od lat obserwuję w moim sąsiedztwie. Szczerze powiedziawszy, kiedy wyjechałem z Kolonii i wprowadzałem się do Berlina, sam czułem się jak gentryfikator. Jak najeźdźca, jak uprzywilejowana, zamożna osoba z zewnątrz, która chce zająć miejsce lokalsów i która może mieć wpływ na zmianę charakter ich rodzinnej dzielnicy. Prenzlauer Berg, a więc rejon, w którym aktualnie mieszkam, to książkowy przykład gentryfikacji, gdzie różnice kulturowe, społeczne i ekonomiczne widać gołym okiem. Tam luksusowy, stylowy penthouse może sąsiadować z na wpół zrujnowanym podwórzem.
Łatwo było przenieść te pomysły na papier?
Nie mogłem tego wszystkiego złożyć do kupy, w końcu żaden ze mnie scenarzysta, dlatego zwróciłem się do Daniela Kehlmanna z prośbą o pomoc. To wybitny pisarz, dramaturg, eseista, a na dodatek półkrwii Austriak. A jak wiemy, Austriacy słyną z błyskotliwego, autoironicznego i mrocznego poczucia humoru, który do moich porozrzucanych pomysłów idealnie pasował.
Bruno – czyli nieznajomy z baru – to człowiek, który zdaje się całe życie czekał na moment, w którym w końcu będzie mógł zemścić się na tych, którym żyje się lepiej. Nie chcę zdradzać wszystkiego, warto jednak dodać, że człowiek ten faktycznie jest ofiarą gentryfikacji i symbolem tego, że zjednoczenie Niemiec po upadku muru berlińskiego miało też swoje negatywne skutki. A do tego wszedł on w posiadanie niewygodnych informacji na temat twojego bohatera…
Właśnie. To miało działać jak kubeł zimnej wody. W ludziach z mojej branży nieustannie zaskakuje mnie pietyzm, z jakim podchodzą oni do kreowania nieskazitelnego wizerunku w mediach społecznościowych. Jak próbują przepuszczać swoje życie przez instagramowe filtry i pokazywać ludziom ten doskonały, wyczyszczony z wszelkich niedoskonałości obraz ich codzienności. Mnie natomiast interesowała sytuacja odwrotna, w której taka osoba, taki aktor z pierwszych stron gazet, spotyka na swojej drodze kogoś, kto wie o nim coś więcej. To znaczy nieznajomego z sąsiedztwa, który jest w stanie wypunktować jego zarozumiałość, próżność, zweryfikować pozorną wizję poukładanego życia. A zarazem potrafi jednym ruchem zniszczyć wszystko, na czym mój bohater opiera całą swoją sławę.
Nazywajmy rzeczy po imieniu – Bruno go po prostu szpieguje! Zacząłem zastanawiać się po tym filmie, czy ciebie też kiedykolwiek dotknął stalking.
Nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak Bruno, jeśli o to pytasz. I dzięki Bogu! (śmiech). Ale faktycznie miałem do czynienia ze stalkerami. To było dawno, dawno temu, byłem wtedy bardzo młody i tak na dobrą sprawę dopiero zaczynałem swoją karierę. Nie powiem, zaczęło się robić już naprawdę dziwnie, do tego stopnia, że musiałem powiadomić policję w Hanowerze. Prześladowczyniami były ponoć dwie nastoletnie siostry. Nigdy jednak nie dowiedziałem się, czy to faktycznie były dwie osoby, czy tylko jedna, która taki image na potrzebny gnębienia sobie wymyśliła (śmiech).
Złośliwi powiedzą, że tego typu ryzyko wpisane jest w wasz zawód.
Nie tylko złośliwi! Zawsze powtarzam, że taka jest cena, jaką my, aktorzy, płacimy za popularność. Tego nie sposób uniknąć. Aktualnie nikt mnie nie prześladuje, nikt się nie naprzykrza, ani za mną obsesyjnie nie łazi, ale jest kilka osób, które od czasu do czasu spotykam na ulicach Berlina, a które wyraźnie nie pałają do mnie sympatią. I dają temu upust. Ale myślę, że można się do tego przyzwyczaić, zresztą w osiemdziesięciu, może nawet dziewięćdziesięciu procentach przypadków, otrzymuję raczej miłe sygnały. Ludzie czasem zaczepiają mnie na ulicy, by pochwalić to, co robię. I wcale mi to nie przeszkadza. Nie pamiętam, kto powiedział, że aktorzy są wyraźnie zirytowani z powodu rozpoznawalności, ale są jeszcze bardziej zirytowani, jeśli ktoś minie ich bez słowa na ulicy. To stara prawda o nas, aktorach. Nie ma co narzekać na ludzi, którzy – oczywiście w granicach zdrowego rozsądku – za nami się oglądają. W końcu to oni są wyznacznikiem naszego prestiżu i tego, że jesteśmy wciąż w grze.
Wciąż jedno pytanie nie daje mi spokoju: czy bliżej ci do wyobrażenia o chłopaku, który pomoże przejść staruszce przez ulicę, czy może bardziej do tego gwiazdora z filmu?
Wiesz co, moja żona jest psychologiem i po zobaczeniu filmu stwierdziła, że nie byłaby w stanie wytrzymać u boku tego typa. Nie więc chyba nie jest ze mną aż tak tragicznie (śmiech).
Daniel Brühl – aktor znany z występów zarówno w Europie, jak i w Hollywood. Urodził się w Barcelonie, jego matka jest Hiszpanką, naprawdę nazywa się Daniel César Martin Brühl González Domingo. Wychował się i dorastał w niemieckiej Kolonii, do świata kina wprowadził go ojciec, niemiecki reżyser Hanno Brühl. Popularność i uznanie krytyki przyniosła mu rola w filmie „Good bye, Lenin!” (2003), za którą otrzymał Europejską Nagrodę Filmową w kategorii Najlepszy Aktor Roku. Międzynarodową rozpoznawalność zyskał za sprawą występów m.in. u boku Brada Pitta w „Bękartach wojny” (2009), Benedicta Cumberbatcha w „Piątej władzy” (2013) czy Helen Mirren w „Złotej Damie” (2015). Za rolę w filmie „Wyścig” (2013) Rona Howarda, gdzie wcielił się w kierowcę rajdowego Nikiego Laudę, otrzymał nominację do Złotego Globu i nagród BAFTA. „Jedenaste: znaj sąsiada swego” to reżyserski debiut Brühla, film był pokazywany w Konkursie Głównym 71. MFF w Berlinie.
zobacz także
- Mars, Księżyc i Kosmiczny Teleskop Jamesa Webba. Tym NASA zajmie się w nadchodzących miesiącach
Newsy
Mars, Księżyc i Kosmiczny Teleskop Jamesa Webba. Tym NASA zajmie się w nadchodzących miesiącach
- Maria Przybyszewska: Do życia potrzebujemy niewiele #DalekoWDomu #DalekoWDomu
Ludzie
Maria Przybyszewska: Do życia potrzebujemy niewiele #DalekoWDomu
- Zabawa w hakera. „Bitburner" to gra ucząca pisania skryptów w JavaScript
Newsy
Zabawa w hakera. „Bitburner" to gra ucząca pisania skryptów w JavaScript
- Mariusz Szczygieł z Nagrodą Literacką „Nike” 2019
Newsy
Mariusz Szczygieł z Nagrodą Literacką „Nike” 2019
zobacz playlisty
-
03
-
Muzeum Van Gogha w 4K
06
Muzeum Van Gogha w 4K
-
Papaya Young Directors top 15
15
Papaya Young Directors top 15
-
Seria archiwalnych koncertów Metalliki
07
Seria archiwalnych koncertów Metalliki