Ludzie |

Dariusz Wolski: Mamy szczęście, że pracujemy23.03.2021

Dariusz Wolski na planie filmu „Machina wojenna”

– Ważne jest, by robić dużo rzeczy, których nikt nie dostrzega i które do niczego nie prowadzą, ale kumulują się jako doświadczenie. Przydają się, gdy w końcu otrzymasz szansę – o swoich początkach w Ameryce, pracy z Ridleyem Scottem i kręceniu filmów w czasach pandemii opowiada nam Dariusz Wolski, operator filmowy, nominowany w tym roku do Oscara za zdjęcia do filmu Nowiny ze świata.

Michał Hernes: Jakie kryteria pan stosuje, wybierając film, przy którym będzie pan pracował jako autor zdjęć?

Dariusz Wolski: Najważniejsze są: scenariusz, reżyser i – oczywiście – aktorzy.

Co w takim razie zainteresowało pana w scenariuszu Nowin ze świata Paula Greengrassa?

Zawiera w sobie nowe spojrzenie na amerykański zachód. Paul powiedział mi, że chciał podskórnie przemycić opowieść o tym, jak ten kraj był wtedy podzielony. Nowiny ze świata to połączenie Poszukiwaczy Johna Forda z klasycznym kinem drogi. W trakcie podróży, którą odbywają bohaterowie, rodzi się między nimi więź. To mariaż klasycznych westernów, ale zrealizowany we współczesny sposób. 

„Nowiny ze świata” z Tomem Hanksem | Oficjalny zwiastun | Netflix

Jest pan fanem westernów?

Trudno, żeby było inaczej – wychowałem się na nich. W socrealistycznej Polsce odbieraliśmy je jako niesamowitą fantazję. Dopiero gdy zamieszkałem w Ameryce zrozumiałem, że są bardziej skomplikowane i że w sensie historycznym to mitologia.  

Jakie westerny oglądał pan w młodości?

Chociażby Rio Bravo i Czerwoną rzekę. Czekaliśmy na te filmy. W Polsce traktowaliśmy to jako okno na Zachód.

Co się panu w nich najbardziej podobało?

Plenery, konie, przygoda i strzelaniny. Byliśmy młodzi, a dla nastolatków było to bardzo poetyckie i pełne przygód.

Odświeżył pan sobie westerny przed rozpoczęciem zdjęć do Nowin ze świata?

Tak, przed kręceniem każdego nowego filmu „odrabiam” pracę domową. Najpierw obejrzałem sporo klasyków, a potem Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda – bardzo pięknie sfotografowane przez Rogera Deakinsa – oraz Prawdziwe męstwo braci Coen. Do każdego tematu podchodzę skromnie. Najpierw muszę zobaczyć, jak robią to inni, a później realizuję go we własny sposób.

Jak pracowało się panu z Paulem Greengrassem?

Zaintrygował mnie swoim ciekawym, dokumentalnym podejściem do realizowania filmów. Paul pracował dla telewizji i zrobił dla BBC bardzo dużo dokumentalnych reportaży, nakręconych w Palestynie i na Bliskim Wschodzie. Znalazł się tam w wielu trudnych sytuacjach. Ma bardzo „dokumentalny” sposób myślenia. Pracowałem z nim po raz pierwszy i znaleźliśmy kompromis między bardziej statycznym, stylizowanym filmem, a opowiedzeniem tej historii z punktu widzenia bohaterów i przy użyciu steadicama.

Przyleciałem do Ameryki w 1979 roku, a pierwszy teledysk zrobiłem siedem lat później. W międzyczasie pracowałem w branży filmowej, chwytając się różnych fuch, żeby mieć coś do jedzenia i czym zapłacić za czynsz.

Cofając się do pańskich początków – trudno było się panu przebić w Stanach Zjednoczonych?

Tak, ale jeżeli bardzo długo próbujesz coś zrobić, to ewentualnie może ci się to udać. Przyleciałem do Ameryki w 1979 roku, a pierwszy teledysk zrobiłem siedem lat później. W międzyczasie pracowałem w branży filmowej, chwytając się różnych fuch, żeby mieć coś do jedzenia i czym zapłacić za czynsz. W 1986 roku zrealizowałem pół filmu fabularnego, ale miał niski budżet i nic z tego nie wyszło. Ważne jest, by robić dużo rzeczy, których nikt nie dostrzega i które do niczego nie prowadzą, ale kumulują się jako doświadczenie. Przydają się one, gdy w końcu otrzymasz szansę.

Ważnym momentem w pańskiej karierze był Kruk

To był efekt bardzo mojej głębokiej kolaboracji z Alexem Proyasem, z którym zrobiliśmy dużo reklam. Kluczowa jest właśnie współpraca, a nie konflikt albo zastanawianie się, czyj pomysł jest lepszy – to akademicka bzdura. Praca nad filmem polega na tym, że rozumiesz się z reżyserem i podejmujecie ryzyko, bo chcecie wspólnie zrobić coś ciekawego. 

Gdy jesteś młody, chcesz zrobić film, który jest dla ciebie najważniejszy i jedyny na świecie. Wtedy był nim dla mnie Kruk. Z biegiem lat nabiera się do tego trochę większego dystansu, bo jeśli coś ci się nie uda w jednym filmie, to zaraz będziesz pracować przy następnym i możesz próbować coś w nim przeforsować.

W przypadku Kruka ryzyko się opłaciło.

Wcześniej zrobiliśmy bardzo dużo teledysków i reklam, które traktowaliśmy jako wprawkę przed realizacją tego filmu. Z powodu niektórych z tych reklam wybuchł gigantyczny skandal, bo były zbyt mroczne i niekomercyjne. To doświadczenie bardzo się nam jednak przydało. Gdy jesteś młody, chcesz zrobić film, który jest dla ciebie najważniejszy i jedyny na świecie. Wtedy był nim dla mnie Kruk. Z biegiem lat nabiera się do tego trochę większego dystansu, bo jeśli coś ci się nie uda w jednym filmie, to zaraz będziesz pracować przy następnym i możesz próbować coś w nim przeforsować. Młodzi operatorzy i reżyserzy zawsze mają swój pierwszy film, który jest niesamowity i wkładają w niego mnóstwo energii.

Jest pan obecnie we Włoszech, gdzie wraz z Ridleyem Scottem realizujecie House of Gucci. Jak wygląda praca nad filmem w czasie pandemii?

To drugi film, który zrobiłem w trakcie jej trwania. Gdy kręciliśmy we Francji Ostatni pojedynek (także film Scotta – przyp. red.), musieliśmy na cztery miesiące przerwać zdjęcia i wrócić do Irlandii, gdzie dopiero mogliśmy go skończyć. Obecnie pracujemy zaś nad prawdziwą historią rodziny Guccich i Maurizio Gucciego, który został zastrzelony na zlecenie swojej żony. Wygląda to tak, że wszyscy mieszkamy w tym samym hotelu, nie widujemy się z innymi i trzy razy w tygodniu jesteśmy badani. Nosimy maski, a ci znajdujący się na planie są odizolowani od innych osób, które są w mniejszym stopniu zaangażowane w pracę nad filmem. Trzeba być bardzo ostrożnym i przestrzegać tych zasad, ale jesteśmy bardzo zdyscyplinowani. Mamy szczęście, że pracujemy. Nie wszyscy mogą. Z powodów bezpieczeństwa z Ridleyem (Scottem – przyp. red.) trzymamy się na dystans, choć został już zaszczepiony. Rozmawiamy jednak ze sobą i mamy kontakt wzrokowy. Trzeba się dostosować do sytuacji, ale muszę przyznać, że Ridley, mimo swoich 83 lat, ma w sobie dużo energii. House of Gucci to nasz ósmy wspólny film.

Czy angażuje się pan w pracę nad kolejnymi jego filmami bez przeczytania scenariusza? 

Z nim sytuacja wygląda inaczej niż z pozostałymi reżyserami. Z wyprzedzeniem mówi mi o wszystkich swoich projektach, które są zawsze bardzo ciekawe i różnorodne. 

Pośród tych ostatnich bardzo mi się podobał serial Wychowane przez wilki.

Wspólnie zrobiliśmy tylko dwa jego odcinki, ale ciekawe było to, że wymyśliliśmy cały koncept serialu, a potem przekazaliśmy go innym filmowcom, którzy dokończyli tę produkcję. Kręciliśmy serial w południowej Afryce. W Kapsztadzie znaleźliśmy gigantyczną opuszczoną holenderską winiarnię. Pod wspaniałymi górami posadziliśmy dziwne drzewa i postawiliśmy tam prymitywny obóz. Resztę zdjęć zrealizowaliśmy w halach zdjęciowych, korzystając z dekoracji.

Przez kilka lat była moda na 3D, ale na szczęście już minęła. Ten trend to częściowo moja wina, bo po sukcesie Avatarze zrobiliśmy Alicję w Krainie Czarów.

Ta niejednolitość projektów, w które jest pan zaangażowany, może imponować. Jak pan podchodzi do mocno różniących się od siebie produkcji?

Mam to szczęście, że robię zarówno rzeczy współczesne, jak i historyczne czy science-fiction. Jeśli wcześniej zrobiło się film, w którym pojawiają się konie, to fajnie potem realizować produkcję z samochodami albo łódkami. 

Wychowane przez wilki - trailer HBO GO

Zdarzyło się panu także realizować filmy w 3D.

Przez kilka lat była moda na 3D, ale na szczęście już minęła. Ten trend to częściowo moja wina, bo po sukcesie Avatarze zrobiliśmy Alicję w Krainie Czarów. Oba te filmy odniosły taki sukces, że wszyscy myśleli, że to recepta na zarabianie wielkich pieniędzy. Szybko okazało się jednak, że chodzi o coś więcej niż trójwymiar.

Słyszałem, że Ridley Scott wciąż własnoręcznie przygotowuje storyboardy swoich produkcji.

Tak, bardzo dużo rysuje. To jego sposób myślenia – gdy robi film, ma go w głowie i trzyma się tego głównego szkicu do momentu, kiedy chcemy coś zmienić ze względu na dekoracje lub zachowania aktorów. Na ogół gdy widzimy, że coś wygląda lepiej, niż to sobie wymyśliliśmy, to Ridley się na to zgadza. 

Unikam wielkich produkcji, które wyglądają wspaniale, ale są nudne w realizacji. Takich, które sprawiają, że trzeba siedzieć i czekać na swoją kolej.

Czy wizualizuje pan sobie scenariusz w trakcie jego czytania?

Do pewnego stopnia tak, ale trzeba być w tym ostrożnym. Między momentem pierwszego przeczytania scenariusza a początkiem zdjęć ma miejsce długi proces szukania aktorów, dekoracji i kostiumów. W międzyczasie mogą też nastąpić zmiany w scenariuszu, nie można się więc do tego scenariuszowego obrazu za bardzo przywiązywać. Trzeba mieć go w głowie, ale też być otwartym na zmiany.

Jakie filmowe propozycje pan odrzuca?

Unikam wielkich produkcji, które wyglądają wspaniale, ale są nudne w realizacji. Takich, które sprawiają, że trzeba siedzieć i czekać na swoją kolej. Z kolei z Ridleyem zawsze robimy coś innego. 

Czy wyobraża pan sobie życie bez pracy nad filmami?

Nie bardzo bym wiedział, co mam robić. W banku pracy nie dostanę, a bycie na planie to niesłychana przygoda. Wszyscy, którzy pracują w branży filmowej, powinni być za to bardzo wdzięczni, bo to wyjątkowa rzecz.

000 Reakcji

Psychofan filmu „Tamte dni, tamte noce”. Zapytał Romana Polańskiego, dlaczego torturuje bohaterki swoich filmów. Jest związany z blogiem filmowym WatchingClosely.pl.

zobacz także

zobacz playlisty