Ludzie |

Grzegorz Laszuk: Przeciwwaga dla cynicznego świata05.11.2019

Fot. Krzysztof Bieliński

Święty głupiec to bohater spod znaku trickstera, archetypu postaci, która działa wbrew ustalonemu porządkowymi i drwi z autorytetów. Grzegorz Laszuk, reżyser spektaklu „Złota Skała”, opowiada o niedocenionym darze Brylewskiego, upadających ideałach i rewolucji, która się nie wydarzy.

Od 1989 r. Laszuk prowadził anarchistyczną grupę parateatralną Komuna – Otwock, która po 20 latach działalności została zamknięta i przemianowana na regularny teatr Komuna – Warszawa. Laszuka od początku pociągały eksperymentalne i mocne wizje, bliskie idei sytuacjonizmu, ale po zderzeniu z rzeczywistością uznał je w końcu za fałszywe.

Pod koniec lat 90. nawiązał współpracę z TR Warszawa w roli grafika. Bunt Krzysztofa Warlikowskiego, Małgorzaty Szczęśniak i Jacka Poniedziałka zachęciły Laszuka do stworzenia zupełnie nowych pod względem formy plakatów reklamujących spektakle teatralne. Laszuk zerwał z tradycyjną, malarską szkołą plakatów z lat 60. i 70. Wprowadził do niej zróżnicowaną typografię, wyrazistą kolorystykę, elementy łączył za pomocą kolażu, a najmocniejszym jej środkiem mianował fotografię. Stworzył m.in. afisze do sztuk Hamlet (1999), Bachantki (2001), Anioły w Ameryce (2007), Macbeth (2007), Nosferatu (2011), a także całą identyfikację wizualną TR Warszawa.

Twórczość graficzna Laszuka przypadła na erę eksperymentów wizualnych, które pokryły się z dobiegającymi końca rozwiązaniami analogowymi. W trakcie pracy nad plakatem nigdy nie realizował wizji reżysera, tylko własną. Czytał scenariusze spektakli i na tej podstawie wyobrażał sobie historię, do której dobierał konkretne elementy wizualne. Z tego miejsca nie było już daleko do reżyserii. Stworzył m.in. takie spektakle jak: Hannah Arendt: Ucieczka (2018), Szpieg. Albo Człowiek, który słuchał (2013), Loop (2019) i Złota Skała. Opowieść o Robercie Brylewskim (2019).

Grzegorz Laszuk, fot. JAZZy Shots
Grzegorz Laszuk, fot. JAZZy Shots

Magdalena Czubaszek: Robert Brylewski, muzyk z pierwszej linii polskiego punk rocka, artysta, wolnościowiec, przeciwnik Babilonu, zmarł w wyniku urazów poniesionych w trakcie pobicia w 2018 r. Co sprawiło, że zdecydowałeś się na realizację tak trudnego tematu w swoim spektaklu?

Grzegorz Laszuk: Myślałem o tym jeszcze wtedy, kiedy żył Robert Brylewski. Rozmawialiśmy z Tomkiem Platą o naszych pokoleniowych przeżyciach związanych z muzyką i zastanawialiśmy nad zrealizowaniem spektaklu. Myśleliśmy wtedy bardziej o Dezerterze, o sztuce z ich piosenkami i tekstami. To dla mnie ta sama motoryka, która występuje w zespołach Kryzys czy Brygada Kryzys, tylko jeszcze bardziej zaangażowana politycznie. Oczywiście śmierć Roberta przyspieszyła myślenie, że to on powinien być figurą, którą się zajmiemy. Kiedy Tomek do mnie zadzwonił w lutym z pytaniem, czy bym się tego nie podjął, to rzeczywiście poczułem, że może być ciężko. Śmierć Roberta jest wciąż świeża i stanowi bolesny temat. Na początku bardzo się go bałem.

Brylewskiemu życie się czasem nie układało. Jego opisy depresji i wychodzenia z nałogu – szczere i naturalne – przekonały mnie, że to nie jest tak oczywista postać.

W końcu jednak zobaczyłeś w tej tragicznej historii coś, co cię przekonało.

Zacząłem przypominać sobie jego muzykę, przeczytałem jeszcze raz słynny wywiad Rafała Księżyka z Robertem – „Kryzys w Babilonie. Autobiografia” i znalazłem w nim osobę, która bardzo mnie zaciekawiła. Znalazłem Roberta nie jako rewolucjonistę, muzyka rockowego, który głosi dobrą nowinę, ale też człowieka, który jest złamany. Te dwa obrazy: muzyczny guru oraz doświadczony życiem człowiek, to była już gotowa teatralna postać. Życie mu się czasem nie układało. Jego opisy depresji i wychodzenia z nałogu – szczere i naturalne – przekonały mnie, że to nie jest to tak oczywista postać jak np. Dezerter, który cały czas jest tak samo w ruchu i dalej krzyczy: „Kapitalizm precz”. Robert przez swoją szczerość okazał mi się bliski. Przez to, że i mi zdarzały się ciemne momenty to pomyślałem, że jest mi bratem, że mogę przez niego opowiadać o sobie, o przechodzeniu przez meandry nieoczywistego życia, o którym czasami nie chce się opowiadać. Po wszystkich jego porażkach, wychodzeniu z różnych trudnych spraw znalazłem w Robercie spokój. On mi się ludzko spełnił. I to nagłe cięcie, które nastąpiło przez jego okropną śmierć uderzyło mnie jeszcze bardziej. Nie był idolem, ani osobą, o której można opowiadać w samych superlatywach, ale jego akceptacja i szczerość wobec niedoskonałości sprawiły, że on mi się objawił jako człowiek.

Fot. Krzysztof Bieliński
Fot. Krzysztof Bieliński

W twoim spektaklu „Złota Skała” mowa jest o przeznaczeniu. Dialog na jego temat prowadzą, niczym wyrocznie, dwie olbrzymie maski. Jedna jest metaforą starości, druga młodości. Ich rozmowy wydobywają się na pierwszy plan ponad sylwetkami aktorów, którzy przypominają grecki chór. Poruszają się jak posągi, śpiewają punkowe utwory z repertuaru Kryzysu, jak „Telewizja” czy „Mam dość” trochę jak w antycznej tragedii.

G.L. To jest jeszcze taki moment, w którym ciężko się zmierzyć z tematem śmierci Roberta. Dla jego rodziny to jest wciąż czas żałoby, więc traktowaliśmy ten spektakl jako rytuał odprowadzający. Nie możemy w tej sytuacji silić się na historię biograficzną. Należy opowiedzieć coś, co będzie uniwersalne. Dlatego na scenie tworzymy rodzaj rytuału. Grając i słuchając jego piosenek wszyscy uczestniczymy w parareligijnym wydarzeniu. Dlatego aktorzy wciąż zwracają się do publiczności „bracia i siostry”, jesteśmy w świątyni, w kościele ciała i czaszki Roberta, więc zdecydowanie nawiązujemy do pradawnych rytuałów związanych z religią. Trop związany z teatrem greckim jest jak najbardziej zamierzony. 

Tym kościołem, w którym odbywa się rytuał jest Pałac Kultury i Nauki. Pojawił się on na okładce płyty Brygady Kryzys, którą nielegalnie wydano w Londynie w 1982 r. Jakie on ma dla ciebie znaczenie?

G. L. To nie tylko ten album. Robert często w swoich grafikach używał symbolu PKiN, a ja uwielbiałem ten budynek od dziecka. W zasadzie cały spektakl „Złota Skała” był tworzony w oparciu o jego architekturę. Początkowo w lipcu mieliśmy zagrać koncert na Placu Defilad, ale z uwagi na pogodę w końcu przenieśliśmy całość na salę teatralną. Mam nadzieję, że uda nam się zagrać go w przyszłości na Placu, bo i figury były dopasowywane do obecnych na tam rzeźb Kopernika i Mickiewicza i cała ta mocno ciosana, socrealistyczna bryła PKiN tworzy naturalną scenografię. Ma ona taką, a nie inną przeszłość, ale ta była też wpisana w życie Roberta, który widział ten pałac z mieszkania na Pańskiej i chodził wokół niego. Nic tu nie jest przypadkowe.

Robertowi chodziło o zarysowanie czegoś mitycznego, co będzie celem, do którego się zmierza, tym utopijnym szczytem. Złota Skała to było studio – pierwsze tego rodzaju w Polsce.

Obok PKiN jest tu jeszcze inne ważne miejsce – Złota Skała. To nazwa wytwórni muzycznej, która została założona w 1986 r. w warszawskich „Hybrydach”. Wydano tam wiele kaset magnetofonowych i setki zespołów mogło dzięki niej zadebiutować. Pod koniec lat 90. studio wpadło w problemy finansowe i zostało zamknięte. Złota Skała dziś wraca jako tytuł twojego spektaklu. To dla ciebie pomnik? Idea? Czy miejsce? 

G.L. Wszystkie te rzeczy naraz. Złota Skała to piękna nazwa. Myślę, że Robertowi chodziło w niej o zarysowanie czegoś mitycznego, co będzie celem, do którego się zmierza, tym utopijnym szczytem. Złota Skała to było studio – pierwsze tego rodzaju w Polsce. Mam takie poczucie, że to był to także taki dar Roberta dla całego środowiska. Nagrywały tam bardzo młode zespoły zupełnie za darmo. Siedział po nocach, żeby uczyć amatorów, którzy chcieli próbować swoich sił w graniu niezależnej muzyki. To był taki moment, w którym przez jego studio przewinęły się setki muzyków, którzy mieli szansę nagrać pierwsze demo albo wydać kasetę i on poświęcił temu naprawdę z 10 lat życia, siedząc po nocach w oparach marihuany. Mogłoby kiedyś powstać prawdziwe archiwum Złotej Skały, która była także zupełnie niepowtarzalną sytuacją, darem, w którym Robert się spełniał jako mentor nauczający, opowiadający, wspierający i słuchający. I nawet po jej zamknięciu on wciąż muzykował z tymi młodymi ludźmi. Przyjeżdżał na solowe koncerty typu Świat Czarownic, gdzie byli ludzie, którzy mogliby być jego wnukami. A on wychodził z nimi na scenę, nadając taką specyficzną aurę. Miał w sobie otwartość i chęć dawania, co mi zawsze imponowało, a jego archetypowa figura świętego wariata czy głupca tylko potwierdza, że w tym studiu, w Złotej Skale, spełniało się jego przesłanie.

fot. JAZZy Shots
fot. JAZZy Shots

Jakie przesłanie dziś w świecie późnego kapitalizmu może mieć figura spod znaku wariata, wędrownego mnicha czy świętego głupca? 

G.L. W spektaklu „Złota Skała” opowiadam o młodości, która ma nadzieję na zmianę. Ta postać istniała zawsze. Dziś widać ją często na demonstracjach w obronie klimatu. To dokładnie ten bohater. W „Złotej Skale” obserwuję go z dystansu. Patrzę na kogoś, kim byłem wiele lat temu i kim też był Robert. Interesuje mnie, jak rozwija się postać młodego człowieka, który chce zmieniać świat. Obserwuję jego wiarę i zapał wobec wcielania swoich ideałów, a potem jak ten święty głupiec od swojej drogi odchodzi, jak uświadamia sobie, że dla innych jest tylko głupcem. Zawsze znajdą się ludzie, którzy wierzą w lepszy porządek, w inny świat. Przyznaję, że ja już taki nie jestem. Zestarzałem się, przez długi czas próbowałem wpłynąć na bieg rzeczy, ale teraz pozostał mi dystans. W przypadku Roberta nie umiem powiedzieć, czy było prawdą to, co mówił. Spotkaliśmy się zaledwie kilka razy na koncertach w Otwocku jeszcze w trakcie trwania Komuny Otwock. Jednak wywiad Rafała Księżyka, o którym wspominałem wcześniej, pokazał mi drugie dno tej młodej postaci, archetypowego, świętego głupca. Zobaczyłem naiwność takich ludzi jak on, którą trudno mi pojąć. W życiu im się nie układa, świat się zmienia, a oni wciąż są tacy sami, pełni wiary i wręcz szaleństwa. Nie wyciągają wniosków. Jednak takie postacie były pięć tysięcy lat temu, dwa tysiące lat temu, pięćset lat temu i sto. To jest paradoksalnie bardzo ważna dzisiaj postać. Ona jest przeciwwagą dla cynicznego świata i dla cynizmu, który ja sam noszę w sobie.

Jako komuna nigdy nie byliśmy artystami ani artystkami. Byliśmy pracownikami korporacji i fabryk, a rzeczywistość staraliśmy się zmieniać po pracy.

Byłeś kiedyś czynnie działającym zadeklarowanym anarchistą. Co się stało, że porzuciłeś swoje ideały?

G.L. Zmieniła mnie praktyka. Ludzie, którzy głoszą idee, ale nie starają się ich wcielać w życie, żyją w bańce. Bywa to domeną sztuki, bo ten rodzaj nadziei pozwala na jej uprawianie, a wtedy już można gadać wszystkie głupoty. Natomiast my jako komuna nigdy nie byliśmy artystami ani artystkami. Byliśmy pracownikami korporacji i fabryk, a rzeczywistość staraliśmy się zmieniać po pracy. Byliśmy praktykami zmiany. To, co wyczytaliśmy w książkach dawało nam nadzieję na lepszy świat. Wierzyliśmy, że ludzie są z natury dobrzy, tylko należy trochę to wszystko podkręcić. Wyjechaliśmy na wieś na trzy lata. Tam spotykaliśmy się z rzeczywistością. Nasze idee nie działały, nikogo one nie interesowały, a na dodatek okazało się, że sami nie potrafimy im sprostać. W końcu zgodnie uznaliśmy, że należy być uczciwym i opowiadać się za tym, co jest, a nie za naszymi wyobrażeniami. Mieliśmy taki cykl spektakli Dlaczego nie będzie rewolucji i on opowiadał o naszych działaniach, o zderzeniu z realnym światem, w którym staramy się żyć w zgodzie z ideałami. Wyszło po prostu na jaw, że jest to niemożliwe, więc przestaliśmy kłamać. Zamknęliśmy komunę, zmieniliśmy nazwę na Komuna Warszawa i teraz robimy spektakle po to, żeby ludziom było przyjemnie. Nie wstydzimy się tego, bo taka jest dziś rola sztuki. Ludziom ma być przyjemnie. Jak Babilon upadnie wcale nie będzie lepiej.

Uważasz, że polskie społeczeństwo nie jest na to gotowe? 

G.L. Polskie społeczeństwo właśnie nam funduje rewolucję. Tylko nie taką, jak byśmy chcieli. To nie jest zmiana anarchistyczno-lewicowo-feministyczna, tylko prawdziwie konserwatywna rewolucja. Całe to zjawisko udowadnia, w jakiej bańce żyjemy. Wyobrażamy sobie, że jest jakieś wymarzone społeczeństwo, a okazuje się, że tak, ono jest, ale jest gotowe do zupełnie innych rzeczy, niż my byśmy chcieli. To jest poważny temat do rozmowy, bo może właśnie nie warto myśleć o idealnym świecie. Ludzie nie będą lepsi dla siebie. Są jacy są i trzeba się z tym pogodzić, wtedy można zrobić o wiele więcej. Podejść do sprawy pragmatycznie, tak jak budujemy Komunę Warszawa. Mamy małą salę i większą salę, gramy spektakle, działamy i wspieramy różne niezależne inicjatywy. Teraz założyliśmy społecznościowe Radio Kapitał, więc to nie jest tak, że się poddaliśmy. Po prostu nie gadamy banialuk w stylu: „Ludzie, zmieniajcie świat, rewolucja jest u drzwi”.

W figurę rewolucjonisty od zawsze była wpisana stygmatyzacja. Był on uważany za głównego winowajcę zamieszania albo za kozła ofiarnego. Jezus Chrystus także wpisał się w ten model. Ale czy nazwałbyś Brylewskiego rewolucjonistą?

G.L. Tak. Był wręcz zawodowym rewolucjonistą, bo żył z idei, którą głosił we wszystkich zespołach, że symboliczny Babilon, którym rządzi pieniądz, miejsce niesprawiedliwych podziałów społecznych, uciskające wolnych ludzi – upadnie. W tekstach swoich piosenek w każdej odmianie głosił rewolucyjne przesłanie w stylu „ludzie, zmieniajcie się, zmieniajcie świat, zmieniajcie się osobiście”. Z drugiej strony po jego osobistym życiu, jak również i moim, na które spojrzałem z dystansu wnioskuję, że nie dorastamy do tych idei. Robertowi życie ułożyło się tak, jak ułożyło – z tym tragicznym finałem. W takich właśnie chwilach okazuje się, że życie jest jednak zawsze bardziej bytem, niż ideą.

Redaktorka Papaya.Rocks

zobacz także

zobacz playlisty