Ludzie |

Hania Rani: Inny rodzaj podróży05.04.2019

fot. Filip Skrońc

Kilka miesięcy temu spotkaliśmy się z nią przy okazji premiery debiutanckiej płyty duetu Tęskno, który współtworzy wraz z Joanną Longić. Nie musieliśmy długo czekać na kolejną okazję do rozmowy: dziś na półkach sklepowych pojawił się jej pierwszy solowy album, Esja. Hania Rani, jedna z najbardziej obiecujących polskich artystek i świeżo upieczona reprezentantka prestiżowej brytyjskiej wytwórni Gondwana Records opowiedziała nam o swoich artystycznych początkach, miejscach, które kocha i ulubionych filmach. Zdradziła też, w czym sport przypomina muzykę i dlaczego Paktofonika nie gryzie się z klasycznymi kompozytorami. 

Dlaczego właśnie fortepian?

Przypadek. Wybór był związany ze szkołą muzyczną. Podejmując tam pierwsze egzaminy, dziecko, a w zasadzie jego rodzic, musi zdecydować się na jakiś instrument. Ten wybór jest dosyć ograniczony, bo na samym początku są to skrzypce, wiolonczela, perkusja i właśnie fortepian. A że moja mama grała na skrzypcach, których podobno nie znosiła i zawsze chciała grać na fortepianie, stwierdziła, że będę uczyć się właśnie tego. W moim domu stało pianino, więc wszystko się zgadzało. Później po prostu zakochałam się w tym instrumencie – bardzo dobrze się z nim czuję i muszę powiedzieć, że nie zamieniłabym go na żaden inny. Na fortepianie można samemu tworzyć, jest w pełni samowystarczalny.  

Jako dziecko miałaś swoich muzycznych idoli?

W 2005 roku Konkurs Chopinowski wygrał pianista Rafał Blechacz. To była absolutnie niesamowita historia: dwudziestoletni muzyk, młody, genialny. Rzeczywiście to wtedy był cały mój świat – śledziłam wykonania różnych artystów, w szkole – nie tylko na zajęciach - rozmawiało się o tym, kto jest twoim ulubionym wykonawcą. To było dla nas bardzo żywe. Pasjonowaliśmy się tym tak, jak ulubionymi piłkarzami.

fot. Filip Skrońc
fot. Filip Skrońc

To znaczy?

Sport bardzo często przypomina muzykę. Przede wszystkim również wymaga treningów. W pewnym momencie, kiedy byłam bardzo skoncentrowana na karierze muzyka klasycznego, ćwiczyłam czasami po osiem godzin dziennie. To był normalny trening: wstawało się rano, pierwsza sesja czterogodzinna, następnie przerwa i kolejna dawka ćwiczeń. Tak w zasadzie były wypełnione całe dnie. Oprócz artystycznej części wykonywania muzyki, nauka rzemiosła jest tak naprawdę doskonaleniem swojej uwagi, techniki, słuchu i wielu innych aspektów, które czynią nas coraz bardziej biegłymi w tym, co robimy.

Co motywowało – i wciąż cię motywuje – do tych kilkugodzinnych, często żmudnych treningów i udoskonalania techniki?

Myślę, że technika, którą wyrabiasz dzięki treningom, daje ci dużą swobodę. Bardzo cenię artystów, którzy mogą nie mieć wykształcenia muzycznego, ale mają doskonałe rzemiosło. Poprzez swój instrument, głos czy produkcje elektroniczne hipnotyzują kunsztem. Doceniam go w sztuce: lubię prostotę, ale podszytą jakością. Staram się dostrzegać ją także w życiu, otoczeniu, designie: cenię własnoręcznie robione rzeczy, meble, piękne budynki. Widzę w tym wartość. 

Jak klasyczne wykształcenie pomaga ci w tym, co teraz robisz? Korzystasz z niego w trakcie komponowania?

Najważniejszą rzeczą, którą wyciągnęłam z tej edukacji, jest umiejętność pracy własnej. Automotywacja, planowanie, rozkładanie pracy w czasie. Dzieci w trakcie edukacji muzycznej muszą bardzo wcześnie nauczyć się samodoskonalenia w domu, co jest bardzo trudne. Od czasu do czasu uczę teraz gry na pianinie i obserwuję, jak trudno jest wykrystalizować u nich świadomość, że to, co dzisiaj zrobię, za trzy miesiące będzie owocowało pięknie wykonanym utworem na żywo. To wielka wartość, której najprawdopodobniej nie zdobyłabym nie uczęszczając do szkoły muzycznej, a później studiując. Na pewno kluczowa jest też technika, o którym wcześniej mówiłam. Daje mi dużą swobodę, szczególnie na koncertach.

Hania Rani - Glass

Wcześniej występowałaś z Dobrawą Czocher, reinterpretując piosenki Republiki, w zeszłym roku wydałaś debiutancką płytę jako część duetu Tęskno. Teraz wypuszczasz solowy album. Co jest najciekawszego w pracy w pojedynkę?

Jest się panem własnego losu. Mam wielką swobodę. Wiadomo, że granie z ludźmi, szczególnie w dużej grupie, kiedy między muzykami dzieją się na scenie ciekawe rzeczy, daje wielką radość, ale występowanie samemu jest innym rodzajem podróży. Wiąże się z poczuciem wolności i prawdy, takiej osobistej, która nie jest przegadana z drugą osobą i nie jest wynikiem współpracy, a raczej spontanicznej decyzji podjętej tu i teraz. W każdym momencie mogę zagrać coś zupełnie inaczej niż wcześniej było to ustalone. Takich momentów jest znacznie więcej niż wtedy, gdy dzielę z kimś scenę.

Czy to znaczy, że na twoich koncertach dużą rolę odgrywa improwizacja?

I tak, i nie. Tak naprawdę set, który przygotowałam na europejską trasę, jest w zasadzie związany z promocją płyty i musi być w miarę poukładany. W czasie koncertu korzystam z rzeczy, których nauczyłam się grając w Tęskno: mam looper czy elektronikę, więc to jest wcześniej dość mocno zaplanowane, ale staram się przemycać do występu garść niedopowiedzeń czy zaskoczeń. To przede wszystkim daje świeżość artyście. Gdy wykonuje się pewne utwory któryś raz z rzędu, łatwo może dopaść cię rutyna.

Dość często jesteś zaliczana do artystów z nurtu modern classical. Gdy czytam teksty o tym, co tworzysz, pojawiają się porównania z Nilsem Frahmem, Hauschką czy Lubomyrem Melnykiem. Czujesz się reprezentantką takiego stylu w Polsce? Czy u nas w kraju wykrystalizował się taki gatunek, czy to jednak grunt nieodkryty?

Moja twórczość jest dość mocno inspirowana artystami, których wymieniłeś, więc od tej klasyfikacji nie uciekam. Nie dziwię się tym porównaniom, bo gdyby wyodrębnić wszystkie utwory, które dotychczas wydałam, modern classical gdzieś się w nich przebija. Zauważyłam, że w Polsce jest coraz więcej zespołów, które łączą różne style w szalony sposób. Do głowy przychodzi mi formacja EABS, która wymyka się schematom. I tak będą nazywani zespołem jazzowym, ale to bardzo szeroko pojęty jazz, który raczej odznacza się jazzowym podejściem do życia i świata niż samą muzyką. Szufladki są potrzebne i nieuniknione. Ludzie potrzebują drogowskazów i żadnemu artyście nie uda się od tego uciec.

fot. Filip Skrońc
fot. Filip Skrońc

Od schematów uciekają za to twoje inspiracje. Rozpiętość stylistyczna rzeczy, które lubisz, jest duża: od klasyków pokroju Erica Satie do Paktofoniki albo Davida Augusta. Czego szukasz w twórczości innych artystów?

Sama chciałabym wiedzieć (śmiech). Wyrosłam w takim domu, gdzie obok Haendla słuchało się Pink Floydów, Beatlesów. Inaczej nie umiem i nie widzę żadnego dysonansu w tym, żeby to wszystko swobodnie mieszać. Wydaje mi się, że wszyscy ci artyści wydają płyty, które o czymś opowiadają, mają coś do przekazania i zachwycą mnie czymś lub po prostu zaskoczą. Uwielbiam rzeczy, których sama nie jestem w stanie jeszcze zrobić albo na które sama bym nie wpadła. Resztę mam w domu, przy pianinie. 

Co jest twoim największym muzycznym marzeniem?

Oscar za muzykę filmową, czemu nie? Jako trzecia kobieta w historii (śmiech). Jeżeli dobrze zaplanować i poświęcić im trochę czasu, to wszystkie marzenia – te bardziej realnie czy nie – są do zrealizowania. Moim dużym celem jest też bardzo szybkie wydanie drugiej płyty. Takie dopowiedzenie tego, co nie znalazło się na Esji, która jest dość oszczędna w formie, jest swego rodzajem preludium.

Kontynuując oscarowy wątek: często komponujesz muzykę do reklam czy filmów?

Niedawno zaczęło się tego robić więcej. I oczywiście mam nadzieję, że wkrótce pojawi się też wymarzony pełny metraż. Nie mogę powiedzieć, że jestem znawcą filmów, bo nie oglądam ich dużo, ale mam nieodparte wrażenie, że wybieram dobre tytuły (śmiech). Sprawę muzyki w filmie – lub jej braku, co też się zdarza – uważam za całkowicie fascynującą i bardzo ważną. Ostatnio zachwyciłam się nią w produkcji, gdzie tak naprawdę muzyki nie ma, czyli w Romie Alfonso Cuaróna. Nie ma tam napisanego żadnego dźwięku, ale to, jak wszystkie zwyczajne odgłosy miasta albo codziennego życia są tam wyłuskane, a czasami ekstremalnie podkreślone, jak one tworzą rytm i klimat produkcji, bardzo mnie zaintrygowało. Tak też postrzegam muzykę: to mogą być przypadkowe melodie, które złożone w odpowiedni sposób okazują się czymś zupełnie nowym.

fot. Filip Skrońc
fot. Filip Skrońc

Udało ci się też nagrać muzykę do spektaklu teatralnego.

Tak. To był poważniejszy projekt, bo w przeszłości zdarzały się jakieś pomniejsze epizody, ale w zeszłym roku zostałam zaproszona do napisania muzyki do spektaklu Teatru Telewizji Pradziady w reżyserii Michała Zdunika. To była piękna przygoda, szczególnie, że w spektaklu bardzo ważną rolę gra mój fortepian – piękny, stary August Förster – który jest częścią scenografii. Bohaterowie podchodzą więc i grają na tym samym instrumencie, na którym ja nagrałam wcześniej wszystkie kompozycje dedykowane spektaklowi.

Jak dużą rolą w twojej twórczości gra warstwa wizualna? Czy muzyka może być kompletna bez obrazu?

Może, ale człowiek jest istotą, która myśli obrazami i ocenia za ich pomocą świat. Dla mnie strona wizualna jest niesamowicie ważna, nie tylko w kontekście obrazu jako teledysku towarzyszącemu piosence. Staram się przykładać dużą wagę do tego, co mnie otacza, co proponuję, udostępniam innym i produkuję. Zwracanie uwagi na drobne rzeczy rzutuje na te duże. 

Dużą wagę przykładasz też do miejsc: czy nie o tym właśnie jest Esja?

Tak – chociaż Esja nie dotyczy miejsc jako takich, a jest raczej zapisem mnie w tych miejscach. Tego, co mnie w tych miejscach zachwyciło. To niekoniecznie islandzka natura, ekscytujące życie w Berlinie albo Warszawie, ale interesujące przestrzenie, kolory. Czas, który inaczej płynie w każdym z tych miejsc. Klimat, atmosfera aniżeli konkretne połączenia.
W Bieszczadach, o których jest jedna piosenka, czas w ogóle się zatrzymał.
Bieszczady są magiczne i stanowią dla mnie swego rodzaju miejsce-utopię. Być może mieszkając tam lub po prostu częściej bywając, zmieniłabym zdanie, ale póki co, doświadczyłam tam samych dobrych rzeczy. Bo jeśli mowa o obserwacji lub wsłuchiwaniu się w bycie tu i teraz, pobyt w tych górach jest dla mnie idealnym odczuciem, które próbowałam uchwycić w dźwiękach Biesów.

Hania Rani - Eden

Tam też organizujesz razem z przyjaciółmi festiwal.

Tak, Tchnienia w Bieszczadach, które są już wyprzedane przed ogłoszeniem programu. Każdy z nas mieszka w mieście, dlatego góry i natura są dla nas tylko chwilowym odskokiem. Marzyliśmy o powodach, dla których moglibyśmy tam wracać i pokazywać innym ludziom, co nas zachwyca i trzyma w tym miejscu. Czego się tam nauczyliśmy.

Jak widzisz siebie w przyszłości?

Mam nadzieję, że nadal będę mogła robić to, co robię: wydawać płyty, grać koncerty, komponować. Chciałabym, żeby ludzie odczuwali przyjemność, słuchając mojej muzyki, żeby ich wzbogacała i unosiła, bo to dla artysty jest to największym sukcesem. Samo odbicie się dźwięku od ściany nie wystarcza.

000 Reakcji

Publikował na łamach Krytyki Politycznej, Red Bull Muzyki, Gazety Magnetofonowej, Muno oraz innych magazynów zajmujących się kulturą. Szczególnie zainteresowany muzyką elektroniczną, kinem niezależnym, literaturą non-fiction i sztuką współczesną. Kiedy nie pisze, występuje w teleturniejach.

zobacz także

zobacz playlisty