Trendy |

Spóźnieni debiutanci. Czy po trzydziestce można zostać znanym muzykiem?27.03.2019

ilustracja: Maria Regucka | Animacja: Marta Kacprzak

Muzyka popularna od swojego zarania kojarzona była z witalnością i młodością. Coraz młodsi wokaliści czy raperki robią błyskawiczne kariery. Ale okazuje się, że obecne czasy mogą być także łaskawe dla talentów, które „przespały lata młodości”. Co stoi za zjawiskiem debiutujących trzydziestolatków, którzy odnoszą sukcesy?

Optymiści twierdzą, że w życiu nigdy nie jest na nic za późno. Ten wyświechtany zwrot straciłby jednak sens, gdybyśmy po 50. roku życia próbowali zrobić karierę w skokach narciarskich. Niemniej jednak są obszary, w których ograniczenia fizyczne determinowane przez wiek nie mają większego znaczenia. Jednym z nich jest muzyka – szczególnie w dzisiejszych czasach. Kiedy technologia umożliwia nagrywanie płyt „w sypialni”, a popularności nie trzeba już budować latami, bo ta może zaskoczyć artystę znienacka, gwiazdą stać się można zawsze. Wielka kariera, nawet od zera, po ukończeniu 30. roku życia jest możliwa – na przekór stereotypom faworyzującym na rynku najmłodszych. I mamy w ostatnim czasie wiele przykładów takich życiowych zwrotów.

– Żyjemy w czasach wydłużania się młodości społecznej. Trzydzieści lat nie oznacza zawsze trójki dzieci i kredytu. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby założyć kapelę albo zacząć jeździć na deskorolce. Zwłaszcza jeśli mamy trochę luźnej gotówki – mówi zapytany o socjologiczne podłoże tego zjawiska Piotr P. Płucienniczak, dr socjologii i artysta z ASP. – Muzyka ma tę przewagę np. nad sztukami plastycznymi, że próg wejścia jest niższy, a publiczność większa. Łatwiej znaleźć niszę i wystartować – dodaje.

Drugie wcielenie autostopowiczów, grafików i króliczków Playboya

W poprzednim wieku „wielkich spóźnionych” było niewielu. W końcu Beatlesi odmienili rocka i zdążyli się rozpaść, nim którykolwiek z nich przekroczył trzydziestkę. Stonesi także stali się sensacją jako młodzi chłopcy (choć będąc po czterdziestce, przecierali inne szlaki, m.in. w wyprzedawaniu koncertów na stadionach). Jednym z pierwszych znanych artystów, którzy dowiedli, że przysłowie „lepiej późno niż wcale” można odnieść także do muzyki popularnej, był za to Leonard Cohen. Mistrz ballad po raz pierwszy wykonał przed publicznością utwór w 1967 r., gdy miał już 33 lata. W tym samym roku ukazał się jego debiutancki album – wcześniej piosenkarz zajmował się pisaniem książek, a muzykę traktował czysto rekreacyjnie, nie myśląc o scenicznej karierze. Tyle samo lat co Cohen miał w momencie wydania debiutu również Bill Withers, kiedy podbijał świat płytą Just As I Am, na której znalazł się jego największy przebój Ain’t No Sunshine. Muzyk wcześniej przez 9 lat służył w marynarce wojennej. W gronie późnych debiutantów z dawnych lat są także kobiety, które w tej kwestii miały wówczas bardziej pod górkę – niższy poziom emancypacji w porównaniu ze współczesnością wiązał się z większą presją społeczną na macierzyństwo i zajmowanie się domem. Niewiele młodsza od dwóch wymienionych panów była Debbie Harry (31 lat), kiedy wypuściła pierwszą płytę z zespołem Blondie. Choć miała już na swoim koncie występy z grupą The Wind in the Willows, nie przełożyło się to na muzyczny kontrakt – po rozpadzie kapeli wokalistka uzależniona była od heroiny. Wkrótce wyszła na prostą, ale przed eksplozją kariery muzycznej trudniła się przejściowymi zajęciami (np. sprzedawała świeczki, pracowała jako sekretarka w BBC New York Radio, została też króliczkiem Playboya). Przykładem późnego kobiecego debiutu fonograficznego jest też historia Sheryl Crow, której Tuesday Night Music Club ukazało się, gdy artystka miała 32 lata. Warto jednak w tym wypadku wspomnieć, że sceniczne doświadczenie zbierała dużo wcześniej, śpiewając m.in. w chórkach (dziś silnie kontrowersyjnego) Michaela Jacksona.

Swoich „spóźnionych” coraz więcej ma ostatnio rap – jeden z najmłodszych gatunków muzyki na świecie, wciąż przez wielu postrzegany jako „muzyka młodzieży”.

Nowi spóźnieni

Przyjrzyjmy się metryce ówczesnych gwiazd szeroko pojętego indie z przełomu wieków. Interesująca wydaje się ścieżka kariery lidera jednego z najbardziej wpływowych alternatywnych zespołów lat 00. Mowa o Jamesie Murphym – najsłynniejsza z jego formacji LCD Soundsystem wypuściła pierwszy singiel (Losing My Edge) w 2002 r., kiedy wokalista miał 32 lata. Swój głośny debiut grupa wydała z kolei 3 lata później (choć do tego czasu wypuszczane przez ekipę utwory cieszyły się zainteresowaniem i rozbudzały apetyt na LP). Co przed LCD Soundsystem robił muzyk? Trzeba uczciwie przyznać, że był aktywny i kojarzony w branży – już w latach 80. udzielał się w zespołach (był m.in., perkusistą w mało znanym Speedking, które rozpadło się tuż po nagraniu debiutanckiego materiału), grał sety didżejskie i pracował jako inżynier dźwięku (m.in. dla wydających w Sub Pop Six Finger Satellite). W 2001 r. założył wspólnie z aktorem Joathanem Galkinem wytwórnię DFA Records – to pod jej szyldem wychodziły później nagrania jego najważniejszego zespołu. Jako 22-latek miał też pisać scenariusze do słynnego sitcomu Seinfield, który wówczas cieszył się nikłą popularnością, ale Murphy tę propozycję odrzucił. Największa muzyczna sława przyszła do niego, gdy Murphy powoli zbliżał się już do czterdziestki. Równie ciekawy pod względem socjologicznym jest przypadek Matta Berningera ze słynnego amerykańskiego The National. Wokalista przez lata pracował jako grafik w agencjach reklamowych – po trzydziestce postanowił porzucić macierzystą branżę i skupić się na graniu. Grupa Berningera wydała pierwszą płytę, kiedy skończył 30 lat (2001 r.), choć popularnością na większą skalę zaczęła cieszyć się po nagraniu płyty Alligator, czyli w 2005 r.

The National - Graceless

Ostatnie lata to jeszcze mniej rynkowej dyskryminacji w muzyce ze względu na ejdżyzm. Jednym z jaskrawych współczesnych przykładów nieustępliwości w dążeniu do celu jest debiut soulowego piosenkarza Charlesa Bradleya z 2011 r. Muzyk w momencie premiery swojej płyty No Time for Dreaming miał 62 lata. Artysta co prawda talent w sobie odkrył już jako nastolatek, występując kilka razy na żywo, jednak koledzy z jego zespołu zostali wkrótce wysłani na wojnę w Wietnamie, a grupa nigdy więcej nie zagrała razem. Bradley później przez dekadę pracował jako kucharz, a potem podróżował autostopem po USA. Po trzydziestce łapał dorywcze zajęcia i przez wiele lat śpiewał kawałki Jamesa Browna w małych klubach. To właśnie tam dostrzegł go Gabriel Roth, współzałożyciel wytwórni Daptone Records. Pomógł on spełnić wokaliście marzenie o wydaniu płyty.

Co najbardziej zaskakujące, swoich „spóźnionych” coraz więcej ma ostatnio rap – jeden z najmłodszych gatunków muzyki na świecie, wciąż przez wielu postrzegany jako „muzyka młodzieży”. Przykłady? Action Bronson – charyzmatyczny biały raper. Przez lata pracował jako kucharz, a hip-hop traktował jako hobby. Debiutancką płytę co prawda nagrał jeszcze przed trzydziestką, ale dopiero kiedy rocznikowo stuknęły mu trzy dekady, znalazł się w prestiżowym zestawieniu Freshman Class magazynu XXL, które przedstawia „dobrze zapowiadających się raperów”. Jeszcze dłużej na debiut czekał popularny dziś 2 Chainz. Jego solowa płyta Based on a T.R.U. Story ukazała się, gdy raper miał już 35 lat (tuż po trzydziestce wydał też mixtape w duecie z Dolla Boy jako Playaz Circle). W wieku 30 lat oficjalnie wydał album również Rick Ross, który wcześniej pracował m.in. jako strażnik więzienny. Fakt ten początkowo był dla niego na tyle kłopotliwy, że ukrywał go przed opinią publiczną. To posunięcie zresztą nie dziwi, gdy posłuchamy jego tekstów, w których kreuje się na hustlera.

Najpierw trzeba coś przeżyć

Żeby dobrze zrozumieć perspektywę późnego debiutanta, warto oddać głos samym artystom. A na krajowych scenach – podobnie jak w USA – także hip-hop jest polem pierwszych poważnych muzycznych kroków trzydziestolatków. – Powodem tego, że debiutowałem tak późno był głównie brak czasu i problemy z automotywacją – wyznał mi Kamil Pivot, autor Tato Hemingwaya. Tę debiutancką płytę – rapowaną odę do tacierzyństwa i pochwałę rodzinnego stylu życia, która podbiła serca dziennikarzy mainstreamowych mediów – raper wydał dwa lata temu w wieku 32 lat. Rok później znalazł się w gronie „Młodych Wilków” Popkillera – akcji promującej wschodzące, rapowe talenty – gdzie nawijał zwrotki obok kolegów z branży młodszych nawet o 15 lat. – Moja żona do dziś wypomina mi luźny numer 07 zgłoś się, który nagrałem w styczniu 2007 r. Rapowałem tam, że „ten rok będzie mój”. Jeśli dobrze pamiętam, to był to ostatni kawałek, jaki nagrałem w tamtym roku. W 2009 r. na Materiale producenckim Quiza znalazł się utwór Yyy, Eee, który zyskał całkiem niezłą popularność i myślę, że to był dobry czas, żeby zrobić następny krok. Dla odmiany postanowiłem jednak zamulić – tłumaczy okoliczności swojego spóźnionego debiutu Pivot. Okazuje się, że jego bezczynność na polu muzyki ciągnęła się latami. Co zatem sprawiło, że artysta nie dał za wygraną i postanowił dopiąć swego?

Wiek uczestników festiwali wzrasta, bo rośnie też średnia wieku headlinerów tych imprez (a ci często dziś osiągają jesień życia).

– Cały czas siedziałem w muzyce i kiedy wpadłem na pomysł Tato Hemingwaya, postanowiłem, że spróbuję po raz ostatni się spiąć: napisać teksty, nagrać kawałki, wydać płytę. Moją motywacją był głównie fakt, że – mając się za osobę kreatywną – chciałem, aby po tej mojej kreatywności został jakiś namacalny ślad. Nie chciałem do końca życia wyrzucać sobie, że być może nie wykorzystałem szansy i opowiadać kiedyś dzieciom czy wnukom, którzy wpadliby na Yyy, Eee, że nie zrobiłem nic z muzyką, bo zamuliłem – podsumowuje raper.
Jeszcze starszy od Kamila Pivota jest świeżo upieczony debiutant z lutego tego roku – Książę Kapota. Kontrowersyjny 35-letni MC z Warszawy, który wzbudził entuzjazm niektórych krytyków (a także i popularnych raperów) swoim wizerunkiem naturszczyka, spontanicznymi tekstami i nieoszlifowanym flow, ma doświadczenie w pracy jako kucharz. Pracował również jako kierowca raperów związanych z Prosto Label. Kiedy zapytałem go o to, czy wiek w hip-hopie ma znaczenie, dostałem konkretną odpowiedź. – Możesz mieć 10 lat i być mega kotem w jakiejś dziedzinie, możesz być 60-letnim zgredem i leniwym dziadem, który sra pod siebie. Wiek nie gra roli, ani w jedną, ani w drugą stronę – mówi Kapota. – Poczułem, że to jest mój moment i wykorzystam go bez zawahania. Ręka mi nie zadrży, żeby wziąć swoje, bo wiele lat pracowałem w gastronomii. Ale to nie zmienia faktu, że w międzyczasie ugotowałem tam najlepsze linijki, jakie wychodzą w 2019 na jakimkolwiek albumie – oznajmia z przekonaniem raper. Życiowe doświadczenia pozamuzyczne twórca postrzega jako atut w kontekście swojej twórczości. – Żeby móc o czymś mówić, trzeba coś przeżyć. Ja przeżyłem wiele – patologię, kryminały, narkotyki, życie, do którego wielu się garnie, bo im to imponuje. Ja mam to za sobą i nie będę tam wracał. Mam rodzinę, dwójkę dzieci, a w międzyczasie bawię się muzyką i słowem na poziomie 5 razy wyższym, niż ci, którzy robią to od 15 lat. Bo widziałem coś więcej poza zeszytem, w którym inni spisują swój farmazon – dodaje z dumą. Podkreślił przy okazji, że podczas powstawania płyty pracował po 15 godzin na kuchni i 5 godzin w studio, sypiając ledwie 3-4 godziny dziennie.

Kamil Pivot - Mandarynki [official video]

Obok Kapoty nie można nie wspomnieć także o jeszcze jednym polskim spóźnionym debiucie z tego roku – płycie Mercedresa. Choć to postać, która udzielała się na wielu projektach kilkanaście lat temu – kojarzona z kawałkami inspirowanymi jamajskimi wpływami – dopiero 15 stycznia tego roku ów wykonawca wypuścił pierwszy solowy album (za to w uznanej hip-hopowej wytwórni Asfalt Records). Dlaczego tak długo to trwało? – Ten pan miał sporo pecha w życiu i jego późny debiut nie jest efektem jakiegoś lenistwa czy wymyślnej strategii marketingowej. Do nagrania płyty podchodził w życiu kilka razy, w kilku wytwórniach. Zawsze jednak życiowe problemy stawały na drodze, by ten skomplikowany i wymagający poświęcenia proces zakończyć. Także w Asfalcie wydawało się, że tym razem znowu się nie uda, ale jednak ostatecznie artysta stanął życiowo na nogi, w czym na pewno pomógł mu trzeźwy i świadomy tryb życia – tłumaczy mi Marcin „Tytus” Grabski, szef Asfaltu. Zatrzymując się jeszcze chwilę przy polskiej muzyce, warto wspomnieć o pewnej ciekawostce. Związany z trójmiejską sceną alternatywną Karol Schwarz od jakiegoś czasu promuje projekt „Trójmiejska scena hip-hop 50+”. Jak sama nazwa wskazuje, inicjatywa zrzesza raperów w wieku... 50 lat wzwyż.

Ciesz się muzyką, zamiast płacić kredyt

Trzy lata temu londyński The Telegraph opublikował dane dotyczące średniej wieku uczestników muzycznych festiwali w Wielkiej Brytanii. W ogólnym ujęciu wynosiła 33 lata, ale dla najpopularniejszego z nich, czyli słynnego Glastonbury, dobiła niemal do 37 (a dokładnie 36 i 8 miesięcy). Warto dodać, że to tyle samo, ile liczył „krytyczny wiek” chodzenia do klubów wskazany przez Brytyjczyków w pewnym głośnym badaniu ujawnionym rok później – zdaniem ankietowanych po jego przekroczeniu nie wypada już praktykować tego typu rozrywek. Widać tu więc ciekawą sprzeczność – choć osoby dobiegające czterdziestki postrzega się jako te, które nie powinny uczestniczyć w rozrywkowo-muzycznych aktywnościach, to realia zdają się stawiać opór przed zakuciem w dyby stereotypów. Przyczyna tego może być prozaiczna – wiek uczestników festiwali wzrasta, bo rośnie też średnia wieku headlinerów tych imprez (a ci często dziś osiągają jesień życia). Ale to jednocześnie oznacza, że zarówno znani 70-letni muzycy rockowi, jak i gwiazdy hip-hopu czy indie koło czterdziestki ciągle są w stanie przyciągnąć pod scenę rówieśników stanowiących często ich główną grupę odbiorców. I to podczas wydarzeń, na których konkurują o uwagę z artystami młodszymi od siebie o całe dekady.

Słuchacze czy aspirujący muzycy, którzy lata „pierwszej świeżości” mają już za sobą, żyją więc dziś znacznie swobodniej niż wcześniejsze pokolenia. 

Jakie są więc naukowe przyczyny tego zjawiska? Słowa dr. Płucienniczaka o wydłużaniu społecznej młodości zacytowane na wstępie znajdują swoje potwierdzenie także w wypowiedziach socjolożki z Australii, która odniosła się do powyższego festiwalowego kontekstu w wywiadzie dla serwisu news.com.au. – W przeciwieństwie do pokolenia ich rodziców, priorytetem współczesnych 30- i 40-latków nie musi być już dzisiaj kredyt hipoteczny zaciągany na całe życie – komentowała Dr Lauren Rosewarne z Uniwersytetu w Melbourne. Australijska uczona twierdzi także, że dużo ważniejsze dla ludzi w tym wieku jest dzisiaj często „kupowanie doświadczeń”, tj. podróżowanie czy właśnie udział w koncertach. Nie bez znaczenia staje się również coraz częstsze odkładanie decyzji o założeniu rodziny i bycie singlem po przekroczeniu trzydziestki czy powrót do życia w pojedynkę po rozwodzie. Nawet ci, którzy posiadają dzieci, zdaniem Rosewarne traktują wypad na koncert jak odpoczynek od opieki nad nimi. Jak pewien bodziec pozwalający im odzyskać – choćby na chwilę – młodość.

Słuchacze czy aspirujący muzycy, którzy lata „pierwszej świeżości” mają już za sobą, żyją więc dziś znacznie swobodniej niż wcześniejsze pokolenia. A muzyczny rynek, choć pełen buńczucznych młodych, wciąż dostarcza im dowodów na to, że ejdżystowskie żarty na temat starzejących się artystów to tylko powierzchowność. Bo w gruncie rzeczy, gdy przyjrzymy się współczesnej muzyce dokładniej, możemy dojść do zaskakujących wniosków. Muzycy w średnim wieku nie tylko kontrolują sceny w sensie dosłownym, jako headlinerzy okupujący czołowe miejsca line-upów największych imprez. Szybki rzut oka na listy popularności Billboard przynosi ciekawe wnioski. Wiek artystów okupujących miejsca w pierwszej dziesiątce jest naprawdę zróżnicowany – obok młodziutkiego Juice WRLD zajmującego w momencie pisania tego tekstu pierwsze miejsce, mamy i nestorów z Queen, i 33-letniego Drake’a, i duet Lady Gagi (rocznik 86) z Bradleyem Cooperem (rocznik 75). I kiedy błądząc po tych liczbach, przypomniałem sobie, nad czyją debiutancką płytą debatowano w tym roku w Polsce najgłośniej, stwierdziłem, że postawione na wstępie pytanie może znaleźć odpowiedź w jego wersach. “Jeszcze nie zgred, już nie małolat, aha / I nie zastanawia mnie, co przyniesie mi świt / Chcę napawać się tą chwilą i / Wiem, że nie było nigdy lżej” – rapuje na „Wojtku Sokole” 42-letni Wojtek Sokół.

Pisze o muzyce, trendach i kulturze; uprawia w sieci trolling artystyczny. Autor książki poetyckiej "Pamiętnik z powstania" (2013). Teksty i wiersze publikował m.in. w NOIZZ.pl, F5, Screenagers.pl, Dwutygodnik.com.

zobacz także

zobacz playlisty