Kasia Lins: Muzyka jak rytuał17.07.2020
Pandemia koronawirusa jej nie zatrzymała. Choć nie mogła spotkać się z publicznością na zwykłym koncercie, przygotowała dla niej specjalne, teatralno-muzyczne widowisko, w którym piosenkom z płyty Moja Wina towarzyszą aktorskie epizody Błażeja Króla i Czesława Mozila. Z Kasią Lins, autorką projektu Czego dusza pragnie, porozmawialiśmy o wyzwaniach scenicznych, artystycznym perfekcjonizmie i tajemniczości Davida Lyncha.
Na początku chciałbym cofnąć się o kilka lat – do momentu, w którym wystąpiłaś w X Factorze. Jak z perspektywy czasu oceniasz swoje pojawienie się w takim programie?
Kasia Lins: Myślę, że teraz pomyślałabym o tym w kategorii niekonsekwentnych wybryków. Zostałam zmotywowana do zgłoszenia się przez moich znajomych, którzy usilnie wysyłali mnie do którejś edycji z rzędu. Za ich namową wreszcie zdecydowałam się pójść. Okazało się, że w tym świecie nie czułam się zbyt wygodnie i szybko wróciłam na swoje tory. Nie traktuję jednak tego epizodu jak traumy. Zobaczyłam po prostu od kuchni środowisko, które jest dla mnie w pewien sposób obce. Pomogło mi to docenić własną drogę, którą obrałam jakiś czas temu i idę nią do dziś.
Czy w takim razie to Wiersz Ostatni z 2018 r. traktujesz jako swój pełnoprawny debiut, czy może Take My Tears wydane po występie w telewizji?
Take My Tears było właściwie gotowe jeszcze przed X Factorem, poszłam do programu z gotowym materiałem. Trudno mi sprecyzować, która płyta jest debiutem, bo wątpliwości pojawiają się nawet w kategoriach formalno-technicznych. Tamten album nie ukazał się w Polsce, a wszystkie serwisy streamingowe zaczynały się dopiero rozwijać. Nie dostał szansy na zaistnienie na rodzimym rynku, zresztą nawet nie miałam takich planów – moja ówczesna brytyjska wytwórnia, Evosound, stacjonowała na rynku azjatyckim. Wiersz Ostatni pojawił się dwa lata temu i był moim formalnym polskim początkiem, znacznie dojrzalszym i bardziej świadomym. Stało się tak także z technicznych względów: miałam rodzimy label, zaczęłam koncertować. To było pierwsze faktyczne pojawienie się na estradzie.
Kiedy według ciebie artysta jest gotowy do wejścia na scenę?
Być może nigdy nie jest gotowy, więc trudno wyłapać główny punkt zwrotny. U mnie ten proces okazał się bardzo płynny: nie było żadnego momentu przełomowego, np. piosenki, od której zaczęło się coś większego. Od czasów studiów regularnie działałam, pisząc Take My Tears, a potem Wiersz Ostatni. Myślę jednak, że funkcjonuję wewnątrz takiego gatunku muzycznego, który nie potrzebuje większego climaxu, a bardziej regularnej aktywności. To dla mnie zdrowe i wygodne. Jednocześnie nie wiem, czy ta gotowość jest zawsze całkowicie zależna od samego artysty.
To od kogo – lub czego – jest?
Na pewno zbiegi okoliczności grają tutaj ogromną rolę, bo przecież mnóstwo uzdolnionych ludzi nigdy nie zaznało smaku sukcesu. Nigdy się na tej scenie z wielu względów nie znajdą. Na pewno to fuzja szczęścia i talentu, ale też uwarunkowań osobowościowych. Tego czy mamy ten programowy factor X (śmiech).
Czy za twoimi płytami od samego początku stoi jakaś myśl przewodnia, czy może stawiasz na twórczy strumień świadomości?
Przede wszystkim nie kieruję się tym, co chciałabym powiedzieć słuchaczowi. Moja muzyka to raczej to, co pragnę wypowiedzieć na głos, wydusić z siebie. Kryje się za tym jakaś naturalna potrzeba, którą muszę zwerbalizować pod postacią piosenek. Jeżeli chodzi o płytę Moja Wina, miałam określony punkt zaczepienia – to dziennik mojej codzienności z ubiegłego roku. Pojawiają się tam także inne motywy wyjściowe – zarówno w warstwie muzycznej, jak też lirycznej, które przenikają się między sobą. Nawiązują do sacrum, symboliki biblijnej, motywu obrządków i kultów. Widoczne jest to także w teledyskach ilustrujących poszczególne utwory. Najistotniejsze jest jednak to, że odsłaniam zapiski osobistych wzlotów i impasów. Jeżeli obedrzemy ten album ze wszystkich wizualnych, koncepcyjnych czy dźwiękowych aspektów, zostaną moje teksty, fundament tej płyty.
Dodajmy, że napisane po polsku. Dla wielu artystów, z którymi rozmawiam, język ojczysty to pewna bariera nie do pokonania. Jak myślisz, skąd to się bierze?
Często spotykam się z opinią o takiej barierze. Całkowicie ją rozumiem – polski pod kątem melodyjności nie jest wdzięcznym językiem, ale pomijając wszelkie kwestie artykulacyjne, które z pewnością utrudniają śpiewanie, odziera nas po prostu z pewnej intymności. Używając języka ojczystego, tego który znamy najlepiej, podajemy się odbiorcy na talerzu. Trudno schować się za jakąś ścianą, zawoalować przekaz. Być może dlatego niektórzy mają z tym problem.
Czy trudno jest tobie jako autorce przelewać własne emocje na wersy piosenek?
Ja tego po prostu potrzebuję. Obnażanie się zawsze jest wyzwaniem, ale w formie piosenek czuje się z tym dobrze. Największym problemem, o którym mówiliśmy przed chwilą, było przełamanie się i przejście z języka angielskiego na polski, a następnie jego swobodne używanie. Rozpoczęcie tego procesu i regularna praca sprawiła, że nie potrafiłam już inaczej, mimo, że często cierpiałam męki. Przy Mojej Winie zupełnie pominęłam angielski. Być może wynika to z mojej osobistej skłonności – najbardziej satysfakcjonują mnie rzeczy, które sprawiają mi najwięcej trudności.
Co jest zatem dla ciebie największym wyzwaniem w pracy wokalistki?
Bardzo prozaiczna rzecz – zmobilizowanie się do pracy. Gdy już na dobre wkraczam w etap tworzenia – choć tworzenie to może zbyt górnolotne słowo – płynę, wtedy mogę najwięcej. Trudne dla mnie jest samo nakręcenie się i wejście w ten tryb. Jeżeli miałabym jednak wskazać konkretny etap, najwięcej czasu spędzam nad tekstami. To dość mozolna czynność. Jeśli nie uda mi się napisać czegoś płynnie, na raz, dłubanie w wersach i ciągłe zmiany to żmudna robota.
Czyli jest w tobie coś z perfekcjonistki.
Coś w tym jest. Ale trzeba się z tego leczyć, to nie do końca zdrowe. Miewam tak często, zwłaszcza na etapie finalizowania nagrań płyty. Im bardziej zdaję sobie sprawę z tego, że jestem już przy mecie, tym większą mam ochotę na to, żeby wiercić dziurę w brzuchu osobie, z którą produkuję czy miksuję materiał. Jednocześnie wiem, skąd bierze się to uczucie – przede wszystkim z lęku, że to już zaraz, że za chwilę nic już nie będzie można zmienić.
Z drugiej strony, jeżeli ktoś wykonuje zawód, który kocha i na którym mu zależy, dopieszczanie czegoś do granic możliwości jest całkowicie naturalne. Jeżeli grałabym punk rocka, prawdopodobnie nie miałabym takich dylematów, ale jeśli kluczowe są brzmienia, detale, wymaga to precyzji.
Jeśli nie punk rock, to w czym nowym chciałabyś się sprawdzić? A może nie chcesz już nigdy zejść ze ścieżki, którą obrałaś, bo czujesz, że jest odpowiednia?
Mam nadzieję, że nigdy nie doczekam się momentu, w którym powiem, że coś jest w stu procentach odpowiednie i wystarczające, bo to by oznaczało, że się zatrzymałam. Zawsze muszę czuć, że istnieje coś co moge poprawić, co moge zrobic lepiej albo inaczej. Jasne, cieszę się, że urządziłam się juz w konkretnym miejscu i wiem, że mi w nim dobrze, ale nieustannie chcę przemeblowywać ten pokój.
Wróćmy na chwilę do tematu duchowości na twojej najnowszej płycie. Co według ciebie ma z nią wspólnego muzyka? Piernikowski wspominał mi, że koncerty mają dla niego coś z rytuału albo mszy.
Myślę, że to dobre porównanie. Sama posługuję się figurą rytuału, także dosłownie, choćby w moich klipach. Te obrządki rzeczywiście kojarzą się z religią, którą uprawiam. Dotyczą nie tylko muzyki, ale właściwie wszystkich dyscyplin sztuki. Wydaje mi się, że tak rozumiana duchowość jest związana z silnym oddziaływaniem na emocje. Ma rozwijać naszą wrażliwość, intelekt albo obie te sferę jednocześnie. Dla mnie oglądanie filmów to też pewien rytuał, bo nie traktuje tego jak czystej rozrywki.
Nie boisz się, że szafowanie taką tematyką może być odebrane w Polsce jako prowokacja?
Nie myślę o tym, bo nie sądzę, że posługuje się tymi terminami i odniesieniami w sposób obrazoburczy. Nie zastanawiam się specjalnie nad komentarzami innych, bo można się w nich niebezpiecznie zapętlić. Długotrwałe myślenie nad tym, jak mój ruch zostanie odebrany, jest bardzo blisko chłodnej kalkulacji. W przypadku Mojej Winy okazało się, że słuchacze dobrze odczytali moje intencje. Nie spotkałam się z głosami, że cokolwiek mogłoby byę traktowane jak prowokacja. Zresztą zjawiska religijne są tak głęboko osadzone w popkulturze, że trudno byłoby dziś nimi szokować.
Być może rzeczywiście się już przyjęły, chociaż pamiętam, jak dużą sensację wywołała Madonna ze swoim albumem Like a Prayer.
Tak, to prawda, jednak to działo się 30 lat temu.
Twój muzyczno-wizualny projekt Czego dusza pragnie wciąż można zobaczyć w sieci. Koncepcja jego stworzenia pojawiła się już po lockdownie czy kiełkowała w tobie wcześniej?
Musieliśmy szybko wymyślić, jak podać koncert, który nie będzie kolejnym streamem dyskusyjnej jakości. Wydałam płytę pod koniec maja, kiedy obostrzenia związane z koronawirusem wciąż były dość restrykcyjne. Bardzo zależało mi na tym, żeby zagrać towarzyszący mu koncert premierowy, jednak z oczywistych przyczyn nie mogliśmy tego zrobić. Nawet teraz trudno byłoby go zrealizować w taki sposób jakbym chciała. Izolacja społeczna z pewnością uruchomiła kreatywność – ja, Karol Łakomiec i Maciej Bierut połączyliśmy nasze synapsy, żeby jak najbardziej odejść od początkowej, oczywistej formuły koncertowej i tak pewnego dnia znaleźliśmy się na planie filmowym. Rezultatem jest coś, co trudno mi dziś zdefiniować. Cieszę się, bo okazało się, że Czego dusza pragnie nie jest propozycją tylko na czas izolacji, ale czymś, co zostanie z nami na dłużej. Wdrożyliśmy w nią inne dyscypliny, z dziedzin, które pomogły nam uzyskać linie fabularną, bo – co całkiem oczywiste – nie byliśmy w stanie odwzorować doświadczenia muzyki słuchanej na żywo. W koncert wplecione są więc elementy filmu i teatru.
Jak czujesz się w tym bardziej performatywnym, teatralnym świecie?
Tak naprawdę pojawiam się w każdym z moich teledysków, ale nigdy nie traktowałam tych występów jak zadań aktorskich. Czuję bohaterki tych klipów, sama je stworzyłam, noszę w sobie ich pierwiastek, rozumiem je. W Czego dusza pragnie rzeczywiście poszliśmy o krok dalej – pojawiają się w nim mini sceny aktorskie, ale dla mnie to dalej te same bohaterki, a ja nie myślę wtedy o nich jak o postaciach, które muszę jakoś specjalnie wykreować na planie. Nie ukrywam, że po drugiej stronie kamery też jest mi bardzo wygodnie. Sytuacja, w której reżyserowaliśmy kolejne sceny i wraz z Karolem Łakomcem oraz Maćkiem Aleksandrem Bierutem pisaliśmy scenariusz była chyba najbardziej ekscytująca.
Planujecie kontynuować takie działania na przecięciu muzyki, teatru i filmu, czy jednak Czego dusza pragnie jest jednorazową akcją?
Trudno przewidzieć, bo wiele zależy tu od – nie oszukujmy się – możliwości budżetowych. Takie przedsięwzięcie wiąże się z zaangażowaniem dużych środków. Wraz z zespołem zawsze staram się stworzyć jakieś misterium, wykorzystując do tego światło, scenografię czy kostiumy. Chcielibyśmy kontynuować ten pomysł, ale dokładne odwzorowanie dramaturgii z Czego dusza pragnie w warunkach estradowych byłoby bardzo skomplikowane.
Oprócz ciebie i towarzyszących ci muzyków, w koncertowym filmie pojawiają się różni goście, na przykład Błażej Król albo Anna Gacek. Skąd pomysł na zaproszenie takich postaci?
Przede wszystkim kierowałam się tym, żeby były to zaprzyjaźnione z nami osoby – moje wybory są zresztą często podyktowane sympatią. W roli menedżera nie wyobrażałam sobie nikogo innego niż Błażej! Poczuł ja zresztą w sekundę i doskonale się w niej odnalazł. Zależało mi też na tym, żeby preludium do koncertu był jakiś absurdalno-senny wywiad, sprawiający jednocześnie z początku wrażenie konwencjonalnej rozmowy. O Ani Gacek pomyślałam nie tylko ze względu na zawód jaki uprawia, ale też z racji jej zdecydowanego, trochę jednak demonicznego wizerunku, który uwielbiam. Ola była moja wymarzoną psychoterapeutką, chociaż później żałowałam, że bardziej nie rozwinęłam jej roli. Czesław jest energiczny i odważny, właściwie osobowość, która kontrastuje z wizerunkiem księdza. Przekorny wybór. Zresztą zareagował na tę propozycje super entuzjastycznie.
A czy jest taki polski twórca, żyjący lub nie, z którym bardzo chciałabyś współpracować?
Wydaje mi się, że gdybym miała kogokolwiek wybierać, sięgnęłabym po jazzmanów, bo ich, jeśli mowa o polskiej muzyce słucham chyba najczęściej. Pewnie byłby to nieżyjący już Tomasz Szukalski albo Krzysztof Komeda. Jeżeli zaś mowa o współczesnych artystach, to często miewam potencjalnego partnera do duetu, ale myślę o nim wtedy, gdy kompozycja jest już napisana. Najpierw muszę mieć jakąś wyjściową, a stanowi ją konkretna piosenka. Tak było w przypadku Łukasza Lacha, którego zaprosiłam do piosenki Dawno z płyty Wiersz Ostatni.
Dużą rolę w twojej twórczości odgrywa wizualność. Kiedy zaczynasz o niej myśleć – na etapie komponowania muzyki czy dopiero wtedy, gdy jest już gotowa?
Bardzo różnie. Często jest tak, że słysząc jakąś piosenkę, nawet nieskończoną, mam pewne obrazy w głowie lub chociaż ich nastrój, pojedyncze sceny albo określoną kolorystykę. Zawsze najistotniejsza jest dla mnie atmosfera klipów. Nie przepadam za teledyskami, których fabuła jest zbyt skomplikowana, Jeżeli widz musi skupiać się na fabule klipu i tekście utworu w jednym momencie, czasem może być zbyt przytłoczony, a klip lub piosenka przestają być czytelne. Lubie proste, ale pomysłowe rozwiązania.
W wideo do Końca świata z Mojej Winy pomysł na bohaterkę zakonnicę urodził się chwilę przed zrealizowaniem klipu. Dzięki temu ta piosenka zyskała dla mnie jakieś nowe życie, interpretowałam tekst inaczej, niż wtedy kiedy go pisałam. Teledyski potrafią zmienić wydźwięk piosenki, komunikują ją bardziej dosłownie.
Gdybyś miała zaprosić jakiegoś ulubionego reżysera do stworzenia teledysku, kogo byś wybrała?
Z pewnością Davida Lyncha albo Paolo Sorrentino, od niego i od Matki Joanny od Aniołów Jerzego Kawalerowicza zaczerpnęłam zresztą wspomnianą już zakonnicę. Obydwaj są moimi bazowymi inspiracjami, bardzo wiele czerpię z ich filmowych nastrojów, zdjęć, bohaterów.
Na twojej płycie słychać swoistą lynchowską tajemnicę.
Lubię też jego abstrakcyjne podejście do sztuki filmowej. Nastrój produkcji Lyncha działa na mnie już na etapie pisania piosenek. Jako reżyser potrafi też oddziaływać na wyobraźnię muzyczną. Często się do niego odnoszę, czasem także za pośrednictwem bezpośredniej symboliki. Często wracam do jego filmów, zwłaszcza Zagubionej autostrady, Prostej historii no i klasycznie do serialu Miasteczko Twin Peaks.
Parafrazując tytuł twojego koncertu: czego pragnie teraz dusza Kasi Lins?
Wydaje mi się, że prozaicznych momentów, w których mogę usiąść na kanapie i czytać książkę albo oglądać serial przez cały dzień. To moment przygotowań, które są przyjemne, ale też potrzebne, żeby zacząć pracować nad kolejnym albumem. Kończąc pracę nad jedną płytą, nie potrafię bezpośrednio przejść do drugiej. Muszę mieć coś do powiedzenia.
zobacz także
- Pierwsi absolwenci groznawstwa już za kilka lat. Powstał pionierski kierunek studiów na poznańskim UAM
Newsy
Pierwsi absolwenci groznawstwa już za kilka lat. Powstał pionierski kierunek studiów na poznańskim UAM
- W kierunku Wielkiego Brata. Microsoft zgłosił patent śledzący wydajność pracowników
Newsy
W kierunku Wielkiego Brata. Microsoft zgłosił patent śledzący wydajność pracowników
- „Beyond Blue”: Zobacz trailer podwodnej gry inspirowanej serialem Davida Attenborough
Newsy
„Beyond Blue”: Zobacz trailer podwodnej gry inspirowanej serialem Davida Attenborough
- Grali tam Herbie Hancock, James Brown i Tina Turner. Powstał dokument o kultowym festiwalu Jazz Fest
Newsy
Grali tam Herbie Hancock, James Brown i Tina Turner. Powstał dokument o kultowym festiwalu Jazz Fest
zobacz playlisty
-
filmy
01
filmy
-
Original Series Season 1
03
Original Series Season 1
-
Papaya Young Directors 7 #MASTERTALKS
18
Papaya Young Directors 7 #MASTERTALKS
-
Inspiracje
01
Inspiracje