Ludzie |

Piernikowski: Intuicyjny wewnętrzny lot17.12.2019

fot. Dawid Misiorny

Jego granie na żywo trudno nazwać standardowym koncertem: to raczej mistyczny, spowity kłębami gęstego dymu i zapachem kadzideł rytuał. Robert Piernikowski, szaman polskiej sceny alternatywnej, przed występem w krakowskim Zet Pe Te porozmawiał z nami o pierwotnej potrzebie tworzenia, wizualności muzyki i kondycji polskiego hip-hopu. 

Niedawno przeszedłeś z małej wytwórni Latarnia do większego Asfaltu. Skąd ta zmiana i czy wpłynęła na proces tworzenia nowego albumu?

Relacje między mną a wytwórnią zawsze oscylowały wokół szeroko rozumianego partnerstwa. Przejście do Asfaltu okazało się być dla mnie czymś naturalnym. W pewnym momencie zaczęliśmy zastanawiać się z 88 (1988, czyli Przemysław Jankowiak, połowa duetu Syny – przyp,. red.), co dalej z Synami. Doszliśmy do momentu, w którym obowiązki naszej wytwórni, Latarni, angażowały ich wszystkie siły – zarówno względem wspólnego projektu, ale też solowych poczynań. To niewielka oficyna: jej założycielami są Wojtek Krasowski i właśnie 1988. Praca nad naszymi rzeczami była tak angażująca, że zaczęło im brakować sił i czasu na zajmowanie się nowymi wydawnictwami. Pojawił się pomysł, żeby przesunąć się w trochę inną stronę, a dać miejsce innym projektom.

Traktujesz ten transfer jako przejście do mainstreamu? Czy takie próby klasyfikacji muzyki cię w ogóle nie interesują? 

Kilka razy usłyszałem od kogoś: „O, teraz to już w ogóle mainstream, bo jesteś w Asfalcie”. Ja osobiście kojarzę tę wytwórnię przede wszystkim z Fiszem, O.S.T.R., może jeszcze Taco Hemingwaya wydali – nie wiedziałem, co jeszcze mają w swoim katalogu. Nie zajmuje mnie pojęcie mainstreamu, tak samo jak undergroundu – oba terminy są ograniczajace.

fot. Dawid Misiorny
fot. Dawid Misiorny

Co w ostatnim czasie przykuło twoją uwagę w polskim hip-hopie? 

Z artykułów, które wyświetlają mi się w necie, wychodzi mi konkluzja, że polski hip-hop w 60 proc. składa się z plotek i jakichś wzajemnych przepychanek, 35 proc. stanowią reklamy i w konsekwencji zostaje 5 proc. muzyki. To nie mój vibe. Ostatnio pozytywnie mnie zaskoczyli Bedoes z Lankiem – zrobili zajebiście wyrazistą rzecz. Ale nie rozkminiam hip-hopowej sceny.

Nie wiem, jaki tworzę gatunek. Na pewno zawiera on w sobie rap, ale nie czuję jakiejś szczególnej wspólnoty hip-hopowej i nie wiem, czy w ogóle potrzebuję wspólnoty muzycznej.

Ale czujesz, że do niej należysz czy się od niej dystansujesz? 

Miałem różne etapy z tym związane. Najpierw się dystansowałem, a potem stwierdziłem: „kurwa, chcąc nie chcąc, to jest rap, tak go widzę i czuję”. Dzisiaj za bardzo nie mam refleksji na ten temat. Nie wiem, jaki tworzę gatunek. Na pewno zawiera on w sobie rap, ale nie czuję jakiejś szczególnej wspólnoty hip-hopowej i nie wiem, czy w ogóle potrzebuję wspólnoty muzycznej. 

Działasz zarówno w duecie jako Syny, jak i solowo. Czym dla ciebie różnią się te dwa projekty?

Pracując solo w całości odpowiadam za muzykę, produkcję i treść. Z kolei pracując nad Synami staram się stworzyć narrację, która nie dotyczy tylko mnie, wspólną przestrzeń dla mnie i 1988. W Synach wspólnie produkujemy piosenki i reagujemy na siebie – jest to nieustanna wymiana, więc siłą rzeczy te dwa projekty mają inny charakter. Pracując samemu, pozwalam sobie na bardziej swobodny, intuicyjny lot wewnętrzny. Trochę bardziej do środka niż na zewnątrz.

Wyobraziłem sobie takiego DJ-a, to było jak we śnie, który jest trochę mną i zupełnie nie mną. I ten DJ puszczał w audycji albo w klubie tę płytę: „Teraz wszyscy na dancefloor, prędko, DJ puszcza best of moje getto”.

Co podpowiedziała ci intuicja przy okazji tworzenia drugiego albumu: „The best of moje getto”? 

Pierwsze odczucia to była chęć zrobienia składaka typu „best of”. Taki zbiór wrażeń ze swojego świata. Wyobraziłem sobie takiego DJ-a, to było jak we śnie, który jest trochę mną i zupełnie nie mną. I ten DJ puszczał w audycji albo w klubie tę płytę: „Teraz wszyscy na dancefloor, prędko, DJ puszcza best of moje getto”. Począwszy od motywów, poprzez nawiązania tekstowe do różnych historii, aż po łączenie zaistniałych epizodów z tymi, które się jeszcze nie zdarzyły, chciałem stworzyć kompilację ze swoich lęków i marzeń. Tak jakbym sam zaserwował sobie wizję z boku. W tej sytuacji odsunąłem jakiekolwiek próby oceniania sytuacji pod kątem tego, czy mój świat jest dobry albo zły i w jakim podąża kierunku. To trochę soundtrack mojego świata.

fot. Piotr Pytel
fot. Piotr Pytel

Jak w kreacji tego świata pomogli ci goście? Nie było ich na „No Fun”, tu mamy artystów o szerokiej rozpiętości stylistycznej: Kachę Kowalczyk z Coals, Adama Repuchę, Hadesa czy Brodkę. 

W naturalny sposób stali się oni postaciami w tej narracji. Są trochę duchami albo bohaterami, których tam spotykam. Interesuje mnie klimat chóru w teatrze greckim, gdzie pojawia się głos niby z boku, który komentuje trochę to, co się wydarza. I moją intencją nie było zrobienie featuringów, ale włączenie gości do narracji. Nie musiałem się jakoś o to starać, bo wszyscy weszli w to z łatwością. 

Słysząc dźwięki, od razu widzę obrazy, barwy, czuję smaki: jest to dla mnie coś nierozłącznego. Sam dźwięk mi nie wystarcza.

Zastanawia mnie aspekt wizualny w twojej muzyce – to, jak ją postrzegasz i w którą stronę ona ewoluuje. 

W pewnym sensie nie rozdzielam kwestii wizualnych i muzyki. Słysząc dźwięki, od razu widzę obrazy, barwy, czuję smaki: jest to dla mnie coś nierozłącznego. Sam dźwięk mi nie wystarcza. Muzyka nie jest dla mnie tylko zbiorem dźwięków, tylko tym, co widzę i czuję, kiedy ją słyszę. Szkoda nie wykorzystywać tego, grając koncert. Prosta sytuacja zgaszenia światła potrafi sporo namieszać. W teatrze doświadczyłem siły zupełnego blackoutu, gdzie w głowie zostają ci powidoki. To niby proste rzeczy, a działają bardzo na wyobraźnię.

Piernikowski - Dobre Duchy ft. Kacha Kowalczyk

A jak z teledyskami? Ten do Dobrych duchów zdaje się być osobnym obrazem. 

Wydaje mi się, że moja potrzeba tworzenia wideoklipów wiąże się z tym, że mam dość filmowe postrzeganie muzyki. Projekty, w jakie się angażuję, mają pewien sznyt kinowej narracji. Lubię produkcje, gdzie kamera jest swobodnie puszczona i widz odnosi wrażenie, że patrzy na ten świat swoimi oczami. Pojęcie jakiejś nudy czy dłużyzny zupełnie dla mnie nie istnieje, bo widzę w nich potencjalnie interesujące sytuacje.

Slow cinema? Kino stylu zerowego?

Trochę tak, ale nie do końca. Lubię widea, które przybliżają mnie do sytuacji, kiedy słucham muzyki i idę ulicą albo jadę autem; kiedy sam w głowie montuję sobie film. Czasami jest to slow, a czasami fast. Czasami narracja jest w pewnym sensie dziełem przypadku. Ciąg zdarzeń czy relacje między ich uczestnikami nie są dla mnie najważniejszym punktem. Szukam raczej klimatu i atmosfery, która w styczności z muzyką nada jej jakiś inny sens, którego może sam nie znam. 

Wiem, że to odgrzewanie kotleta, ale chciałbym zapytać, jak pracowało ci się z Janem Klatą. W 2013 r. stworzyłeś muzykę do jego adaptacji „Króla Edypa”. 

Wjechałem z czapy do Teatru Narodowego, robiąc jeszcze coś na podstawie Strawińskiego. Miałem trochę wątpliwości, ale wszystkie zostały rozwiane w pierwszych momentach współpracy z Janem – mieliśmy zajebisty flow. Przy „Królu Edypie” cały zespół przekraczał jakieś swoje granice, bo była to opera robiona przez nieoperową ekipę. Bardzo emocjonalna sztuka. 

Muzykę traktuję jako odtwarzanie jakiegoś wewnętrznego rytuału, jako próbę kontaktu z czymś. Czuję taką pierwotną potrzebę.

Szykują ci się podobne projekty w przyszłości? 

Możliwe, że tak.

Co jest dla ciebie najważniejszą rzeczą przy tworzeniu muzyki? Dlaczego wciąż się tym zajmujesz?

Mało to rozkminiam. Wydaje mi się, że coś mi każe to robić. Czerpię z tego dużo radości i dużo bólu. Muzykę traktuję jako odtwarzanie jakiegoś wewnętrznego rytuału, jako próbę kontaktu z czymś. Czuję taką pierwotną potrzebę. To chyba mój sposób na radzenie sobie z życiem.

fot. Piotr Pytel
fot. Piotr Pytel

Wiem już, czym dla ciebie jest tworzenie. A czym dla innych ma być twoja muzyka? 

Tego nie wiem. Traktuję ją jako swój własny opis świata, ale oczywiście każdy może interpretować go we własny sposób. 

Niektórzy mówią, że to ironiczny komentarz.

Moją intencją nie jest ironia. Niektóre rzeczy obecne w mojej muzyce są na granicy poznawczej i powodują u odbiorcy pewien dysonans. Pojawia się pytanie, czy to jest na serio, czy może to jakiś żart. Wkradają się sytuacje, gdy ktoś zastanawia się nad realnością sytuacji. 

Takie wnioski może implikować warstwa tekstowa.

Czasami sam śmieję się, słysząc niektóre z tych rzeczy. Chwilę później czuję jakąś nostalgię albo smutek. Wydaje mi się, że to sytuacja na granicy, gdy pewne rzeczy wywołują tragiczny śmiech. Jesteś w krytycznej sytuacji – by nie zapaść się w nią głębiej, uciekasz się czasami do śmiechu. Może po to, żeby zupełnie nie zwariować?

000 Reakcji

Publikował na łamach Krytyki Politycznej, Red Bull Muzyki, Gazety Magnetofonowej, Muno oraz innych magazynów zajmujących się kulturą. Szczególnie zainteresowany muzyką elektroniczną, kinem niezależnym, literaturą non-fiction i sztuką współczesną. Kiedy nie pisze, występuje w teleturniejach.

zobacz także

zobacz playlisty