Ludzie |

Olga Drenda: Łabędzie z opon i jelenie na ścianach16.11.2018

fot. Kasia Białoń

Niedawno zaczytywaliśmy się w jej „Duchologii”, która opowiadała o dzikich latach 90. – od kaset wideo na Stadionie Dziesięciolecia, aż po pierwsze reklamy i fastfoody rodem z amerykańskiego snu. Teraz skupia się na pomysłowości i kreatywności, którą widać w otaczających nas przedmiotach. Czy Polacy są bardziej pomysłowi od innych narodów? Co ma wspólnego łabędź z opon samochodowych z przedmieściami Melbourne? I czy warto dać się ponieść nostalgii, bo przecież „kiedyś wszystko było inaczej”? W przeddzień premiery książki „Wyroby” rozmawiamy z Olgą Drendą – dziennikarką i tłumaczką, a od niedawna felietonistką Papaya.Rocks.


Jak zauważyć pomysłowość?

Olga Drenda: Podczas pisania „Wyrobów” sporo się rozglądałam, bo pomysłowość można często odnaleźć w przestrzeni ogólnej. Musiałam włączyć sobie tryb poszukiwania rzeczy, które wyglądają na niefabryczne – takiego wszechobecnego kulturowego szrotu, który na co dzień wydaje się nam zbyt niepoważny, więc często w ogóle nie zwracamy na niego uwagi. Zaczęłam tropić te przezroczyste, niezauważalne przedmioty i zauważyłam, że mają wspólną cechę – biorą się z pomysłowości, która prowadzi do stworzenia wynalazku. Szukając interesujących przykładów „kreatywności stosowanej” jeździłam też dużo na rowerze, głównie po przedmieściach i obserwowałam, co ludzie mają w ogródkach. A potem coraz dalej – pociągiem albo busem.

Musiałaś wcielić się jednocześnie w akademickiego badacza?

Nie jestem naukowcem, choć w pewnym sensie wróciłam do pracy w wyuczonym zawodzie etnologa i antropologa kultury. Korzystałam oczywiście z archiwów – bardzo pomocnym źródłem okazał się magazyn „Polska Sztuka Ludowa”, później tytułowany „Konteksty”. Oni zawsze trzymali rękę na pulsie. Już w latach 60. Aleksander Jackowski, redaktor pisma, zwracał uwagę na to, jak łatwo zignorować interesujące zjawiska, bo wydają się banalne czy tanie. Inspirujące były też m.in. fotografie Władysława Hasiora – artysty, który fotografował przedmioty tego typu pół wieku temu, czy książka „Unsophisticated arts” Barbary Jones, która na wyroby swojej epoki – ostatnie echa wiktoriańskiej popkultury w powojennej Anglii – patrzyła okiem rysowniczki.

Nietrudno traktować przeszłość z ironią – bo przecież wszystko było do kitu, nosiliśmy beznadziejne ciuchy i kiepskie swetry, a wszyscy wyglądali śmiesznie. Łatwo w ten sposób popaść w bezmyślny trollaż.

„Wyroby”, podobnie jak „Duchologia”, nie są ani naukowe, ani popowe. Stoją gdzieś pośrodku, choć staram się popularyzować wiedzę. Moje poszukiwania nie zawsze były zgodne z wszystkim prawidłami akademickimi, które są rygorystyczne i wymagają większej szczegółowości. Z drugiej strony nie mogłam się oprzeć jedynie na własnych doświadczeniach i pamięci – swojej i ludzi, z którymi rozmawiałam. Łatwo mylą się nam daty i okoliczności, czasem dałabym sobie rękę uciąć, że jakieś wydarzenie było akurat w danym dniu, a okazuje się, że to nieprawda. Pamięć działa podobnie jak radio Erewań – masz wspomnienie, w którym na Placu Czerwonym rozdawali samochody, a okazuje się, że nie samochody, tylko rowery, nie na Placu Czerwonym tylko na Placu Warszawskim i nie rozdają, tylko kradną. Pracując nad  „Duchologią”, założyłam też sobie, że w tym, co piszę, nie może być dwóch rzeczy: nostalgii i ironii. Bo łatwo wpaść w klimat, który często pojawia się w internecie – „w dzieciństwie to bujaliśmy się całe dnie na trzepaku, nikt nas nie pilnował, kiedyś to było, sąsiedzie!”. A z drugiej strony nietrudno traktować przeszłość z ironią – bo przecież wszystko było do kitu, nosiliśmy beznadziejne ciuchy i kiepskie swetry, a wszyscy wyglądali śmiesznie. Łatwo w ten sposób popaść w bezmyślny trollaż. Przy „Wyrobach” uniknięcie tej ironii było szczególnie trudne, bo pisałam o przedmiotach, które często powodują u ludzi odruchową bekę – np. gumowe łabędzie zrobione z opon albo śmieszne dewocjonalia. Od razu mam wtedy ochotę ich bronić, bo to śmiech tanim kosztem.

fot. Piotr Huniewicz
fot. Piotr Huniewicz

Trudno było odnaleźć interesujące wątki do „Wyrobów”?

Musiałam się spieszyć, bo przestrzeń publiczna wokół nas powoli zamienia się w przestrzeń ze stocka. Fonty są identyczne, ludzie korzystają z tych samych darmowych banków zdjęć, wektorów i szablonów. Np. duńska modelka, Emma Wang Hansen reklamuje wszystko – od zup po salony urody. Zwróć uwagę: wszędzie ta sama twarz! Reklamy wyglądają podobnie, niezależnie od tego, co jest ich tematem. Kiedy zacznie się na to szczególnie zwracać uwagę, można dojść do wniosku, że na witrynach wszystkich salonów kosmetycznych czy fryzjerskich jest ta sama pani, której zwykle towarzyszą orchidee. Na tym tle pomysłowe wyroby i pozostałości po nich zdecydowanie się wyróżniają. W „Wyrobach” staram się wychodzić w przyszłość i zastanawiać się, co za kilkadziesiąt czy kilkaset lat będzie wyznacznikiem naszej epoki. Może właśnie identyczność?

„Kiedyś było inaczej?”

Technologia zmieniła bardzo dużo. Gdyby ludzie mieli kiedyś takie możliwości, co teraz – np. darmowe programy do projektowania napisów i reklam, darmowe zdjęcia ze stocka albo relatywnie tanią technologię ploterową, to pewnie ujednolicenie nastąpiłoby wcześniej. Można się też zastanawiać, czy pani ze stocka w okularach i fartuchu nie zaczyna powoli zastępować węża Eskulapa w roli znaku oznaczającego aptekę. Jeszcze kilkanaście lat temu stworzenie szyldu czy reklamy wymagało więcej pracy ręcznej i samodzielnego, amatorskiego projektowania – oczywiście jeśli nie miało się wielkiego budżetu. Ale to nie znaczy, że więcej wysiłku oznaczało lepszą jakość – raczej większe szanse na zróżnicowanie.

fot. Olga Drenda
fot. Olga Drenda

A może teraz jesteśmy po prostu nasyceni bodźcami i chcemy, żeby było ich mniej, więc staramy się wszystko ustandaryzować?

Myślę, że paradoksalnie, mając praktycznie nieograniczone możliwości, wybieramy rzeczy bardziej konwencjonalne. Mamy do czynienia z klęską urodzaju. Zresztą i tak każdy trend koniec końców trafia do sklepów „Wszystko za 4 złote”. Można tam znaleźć absolutnie wszystko. Podczas pisania „Wyrobów” odwiedzałam takie sklepy regularnie i w pewnym momencie zauważyłam, że to stamtąd pochodzą dekoracje z modnych i chętnie fotografowanych kawiarni i małych sklepików – lampki-kulki owinięte włóczką, brokatowe figurki, wycinane litery, słowem – cała ta moda w stylu hygge. Jest jakaś dziwna synergia pomiędzy Instagramem, blogosferą, a tymi sklepami. Jak tylko coś staje się popularne na Instagramie, to kilka miesięcy później jest już w sklepie „Wszystko za 4 zł”.

Czy pomysłowa wyrobniczość to polska specyfika?

Kiedy zaczynałam pisać „Wyroby”, myślałam, że to będzie książka o tym, że „Polak potrafi” i że większość przykładów pomysłowości jest nasza własna. Ale im głębiej wchodziłam w ten temat, tym bardziej odkrywałam, że mnóstwo tych pomysłów ma swoje niepolskie odpowiedniki. Np. dowiedziałam się, że wspomniane łabędzie z opon, na które w Polsce panuje stosunkowo nowa moda, były wcześniej popularne w Australii. Albo że monidła, czyli obrazy fotograficzne, takie przemalowane zdjęcia, często wykonywane na podstawie zdjęcia ślubnego, mają swój odpowiednik w Brazylii.

fot. Olga Drenda
fot. Olga Drenda

To kto je przywiózł do Polski?

Najpierw myślałam, że może to fenomen polonijny. Ale retrados pintados – brazylijskie monidła – były też popularne w Bahii, gdzie mieszka ludność pochodzenia afrykańskiego i indiańskiego. To musiał być jakiś kosmiczny przypadek. Ale z drugiej strony przypadki niezależnego wpadania na podobny pomysł są możliwe – przecież np. nad kinematografem w tym samym czasie pracowało jednocześnie kilku wynalazców, którzy nie wiedzieli o sobie nawzajem.

To, co najbardziej lubię w Polsce, to właśnie ten kod anarchizmu. Że to, co wpływa na naszą kreatywność niekoniecznie jest zgodne z zasadami.

Czyli nie jesteśmy tak pomysłowym narodem, jak byśmy chcieli sądzić?

Jesteśmy. Ale nasza polska pomysłowość nie ogranicza się do przysłowiowego klecenia domków z tektury i ogólnej prowizorki, a niektórzy tak chcieliby ją widzieć. W „Duchologii” pisałam o czasach transformacji – okresie, który był anarchistyczny, nie tylko pod względem prawa i polityki, ale też pod wieloma innymi względami, np. projektowania. Myślę, że „Wyroby” są trochę podobne. Że w duchu projektowania i dizajnie równolegle do oficjalnego nurtu istnieje nurt nieoficjalny, który próbuje załatać dziury, których ten oficjalny nie dostarcza. W PRL-u ta kreatywność często brała się z niedoborów, z ograniczeń, które powodowała gospodarka planowana. Ale kiedy w Polsce w latach 60. i 70. – w czasach małej stabilizacji – pojawił się pierwowzór klasy średniej, to ludzie też chcieli się jakoś wyróżnić. Stąd te wszystkie malowidła na budynkach typu kostka przedstawiające jelenie, szalone mozaiki albo np. sztuka abstrakcyjna na furtkach bram. To, co najbardziej lubię w Polsce, to właśnie ten kod anarchizmu. Że to, co wpływa na naszą kreatywność niekoniecznie jest zgodne z zasadami. I to oczywiście może się okazać szkodliwie, kiedy mówimy np. o ruchu drogowym, ale w dziedzinie szeroko pojętego radzenia sobie, otwiera niesamowite możliwości.

000 Reakcji
/ @jonasztolopilo

Redaktor naczelny Papaya.Rocks

zobacz także

zobacz playlisty