Pytanie o tożsamość. Rozmawiamy z Burhanem Qurbanim, reżyserem „Berlin Alexanderplatz”16.07.2021
Minęło 40 lat od premiery serialu Rainera Wernera Fassbindera Berlin Alexanderplatz, będącego adaptacją powieści Alfreda Döblina z 1929 roku. Dwie dekady później kolejny twórca postanowił zmierzyć się z kanonem niemieckiej literatury. Burhan Qurbani podjął to wyzwanie na nowo, decydując się uwspółcześnić literacki pierwowzór.
Bohaterem Döblina był Franciszek Biberkopf, robotnik transportowy z Berlina. W książce poznajemy go w momencie, kiedy zostaje zwolniony z więzienia i przyrzeka sobie, że odtąd będzie porządnym człowiekiem. Z początku mu się to nawet udaje, wychodzi na prostą, potem jednak los ponownie ściąga go na złą drogę. Filmowy Franciszek nazywa się Francis B, jest uchodźcą z Gwinei Bissau i we współczesnym berlińskim tyglu próbuje zacząć nowe, uczciwe życie. Wkrótce okazuje się, że chce zostać kimś, kim w stolicy Niemiec być nie może. Gdy okoliczności społeczno-polityczne oraz ekonomiczne uwarunkowania pozbawiają go szans na spełnienie marzeń o awansie do niemieckiej klasy średniej, postanawia działać poza prawem. W przestępczy świat wprowadza go tajemniczy Reinhold – ucieleśnienie zła i przemocy, które zdają się wisieć nad współczesnym Berlinem.
„Berlin Alexanderplatz” można oglądać w kinach od 16 lipca.
Pamiętasz, kiedy odkryłeś Döblina?
Burhan Qurbani: Odkryłem? Mnie zmuszono do jego lektury! Pierwszy raz czytałem Berlin Alexanderplatz pod koniec szkoły średniej i naprawdę szczerze nienawidziłem tej książki. Nie mogłem się przebić przez to, co napisał Döblin. Nic nie rozumiałem. Nie docierała do mnie ani warstwa literacka, ani językowa. Pech chciał, że powieść trafiła mi się na końcowym egzaminie z niemieckiej literatury, który położyłem na całej linii. Świat mi się przez to zawalił. Miałem iść na medycynę, rodzice po cichu liczyli, że może zostanę lekarzem, będę zbawiał świat. Z takim świadectwem nie miałem na to szans. Mogłem skończyć jedynie jako filmowiec (śmiech).
Czyli wiele zawdzięczasz Döblinowi.
No tak, dokładnie. Możesz wierzyć lub nie, ale trudna relacja z Döblinem naprawdę wpłynęła na moją przyszłość. Nie zmienia to faktu, że powieść długo nie kojarzyła mi się dobrze. Miałem z nią gorzkie wspomnienia, ale po latach, będąc trochę dojrzalszym człowiekiem, zrozumiałem, że warto dać jej drugą szansę. Wróciłem do niej, kiedy przeprowadziłem się do Berlina. Pewnego dnia, kiedy upychałem rzeczy w kartonach, książka wpadła mi w ręce. Pierwszych pięćdziesiąt stron znów było męką, ale gdy już przez nie przebrnąłem, zacząłem łapać ten rytm. Nagle zobaczyłem coś, czego wcześniej nie dojrzałem.
Czyli?
Piękno, piękno döblinowskiej frazy. Zacząłem doceniać tę intensywność językową, poezję, która wybrzmiewa tam między kolejnymi stronami. Najbardziej urzekające było dla mnie to, że Döblin wpisał historię bohatera w porządek symboliczny. Byłem wtedy świeżo po szkole, zaczynałem robić pierwsze filmy i czułem, że ciągnie mnie w stronę motywów religijnych, metafizycznych pojęć. Kiedy znalazłem to u Döblina, pomyślałem, że jednak coś nas łączy. Nie bez znaczenia było też miejsce – Berlin. Za drugim razem czytałem tę książkę dokładnie tam, gdzie rozgrywała się jej akcja.
Z tą różnicą, że Döblin stworzył obraz Berlina w okresie międzywojnia.
I stąd, jak myślę, wynika jego sława. Döblinowi nie była obojętna wartość przekazywania świadectwa swoich czasów następnym pokoleniom. Ta książka to kronika tamtego czasu, zmontowana z gazetowych wycinków, urzędowych obwieszczeń, miejskich afiszy, urywków pieśni kapel podwórkowych, nawet z rozmów toczonych w pubach i tramwajach. Döblin z niesłychanym bogactwem szczegółów odmalował panoramę wielkomiejskiego życia lat 20., a przede wszystkim ówczesnych nastrojów. Nie wiem, czy pamiętasz, ale książkowy Franciszek zatrudnia się jednego dnia jako sprzedawca gazet narodowych i zaczyna szerzyć nazistowką propagandę. Albo scena ostatnia – oddziały SA, tak zwane „brunatne koszule”, maszerują z muzyką, śpiewem i sztandarami przez Alexanderplatz. Można wyczuć kłębiące się tam emocje. Atmosferę miasta tuż przed przejęciem władzy przez nazistów.
A skąd ci się w takim razie wzięło to, żeby przesunąć akcję powieści w nasze czasy? To kwestia tego, że zależało ci na odczytaniu jej w nowy, aktualny sposób?
Muszę wyraźnie zaznaczyć: nigdy nie myślałem, że będę kiedykolwiek chciał nakręcić film na podstawie tej książki. Sam fakt, że należy ona do najbardziej żelaznego kanonu, zniechęca na starcie. Nie mówiąc o tym, że serialowa adaptacja Fassbindera do dziś otoczona jest kultem. Ale kiedy po latach powtórzyłem tę książkę, zacząłem ją instynktownie nakładać na obraz dzisiejszego Berlina. Zamieszkałem akurat tuż obok parku Hasenheide. To miejsce spotkań okolicznych elit, klasy średniej, hipsterów. Jest tam wszystko: mini pole golfowe, małe zoo, kino plenerowe, mnóstwo placów zabaw. Każdy pomyśli, że to miejsce idealne na spędzenie czasu wolnego. Tyle że równolegle kwitnie tam handel narkotykami, a dierami są głównie imigranci z zachodniej Afryki.
W tym miejscu między innymi rozgrywa się akcja filmu. Wciąż się jednak zastanawiam, gdzie tu obecny jest Döblin.
Chodzi o to, że Hasenheide jak w soczewce skupia się przekrój społeczny Berlina, ale przede wszystkim panująca w mieście hierarchia i fałszywa tolerancja. Gołym okiem było widać, że wśród pierwszej, uprzywilejowanej grupy, panuje pogarda względem chłopaków po drugiej stronie. Że w każdym z nich widzi się potencjalne zagrożenie: gangstera, narkomana, pasożyta, nie myśląc w ogóle o przyczynach ich położenia. Patrzyłem na to i wzbierała we mnie frustracja, a jednocześnie zacząłem dostrzegać podobieństwa między Franciszkiem i chłopakami z parku. Powieściowy bohater też był przecież wyrzutkiem społecznym. Był, tak samo jak oni, niewidzialny. Nie istniał dla miasta. Nie miał żadnego wpływu na prawa i siły wielkomiejskiego życia. Mógł jedynie żyć z dnia na dzień, na granicy prawa, a także w złudnej nadziei, że kiedyś doskoczy do pozycji zajmowanej przez niemiecką klasę średnią.
Niemcy w latach 2015-16 przejęły ponad milion uchodźców – taka decyzja jest czymś jednoznacznie i bezwarunkowo pięknym, wpisana jest w nią radość dzielenia się, ale przy tym budzi w ludziach obawy i wątpliwości.
Nabrałeś więc przekonania, że jeden z takich chłopaków mógłby stać się współczesnym Franciszkiem Biberkopfem. To odważna decyzja, bo oznaczała wpisanie historii znanej z kart powieści w obecną debatę na temat przyjmowania uchodźców w Niemczech. Jak oceniasz nastroje w kraju?
Zacznijmy od postawienia pytania, co znaczy tak często powtarzana teza, że Niemcy są bastionem tolerancji, otwartości, który oparł się radykalnej prawicy i wyciągnął ze swojej historii wnioski? Jako dziecko uchodźców politycznych, zawsze będę wdzięczny za to, co ten kraj dla mnie zrobił. Był to wielki gest miłosierdzia, ale też spójrzmy prawdzie w oczy: Niemcy mają duży problem z falą nienawiści na tle rasowym. Mój poprzedni film – Jesteśmy młodzi. Jesteśmy silni, opisujący wydarzenia z 1992 r., kiedy prawicowi ekstremiści podpalili budynek zamieszkiwany przez wietnamskich uchodźców, odzwierciedla ten stan. Teraz historia się powtarza. Nacjonalistyczna partia, głosząca otwarcie, że należy być dumnym z Wehrmachtu, wprowadziła do parlamentu swoich posłów.
To jest absolutna zgroza.
Tak, ale też proces, który dało się przewidzieć. Niemcy w latach 2015-16 przejęły ponad milion uchodźców – taka decyzja jest czymś jednoznacznie i bezwarunkowo pięknym, wpisana jest w nią radość dzielenia się, ale przy tym budzi w ludziach obawy i wątpliwości. Na przykład co do tego, czy wraz z przyjęciem pod dach przeszło miliona zniszczonych życiem i naznaczonych traumą osób, nie skazujemy się przypadkiem na wewnętrzną polaryzację i kryzys napięć społecznych? I czy ludzie odpowiedzialni za tę decyzję mieli przewidziane realne propozycje, jak uporządkować ustawodawstwo, jak przygotować plan integracji uchodźców i utrzymać przy tym poczucie bezpieczeństwa wśród obywateli?
Ostatnio dużo myślałem o tym, jak definiować swoją tożsamość. Jeszcze do niedawna mówiłem, że jestem pół Niemcem, pół Afgańczykiem.
Ta integracja chyba nie do końca się udała – zresztą to wybrzmiewa w filmie. Francis trafia z początku do obozu dla uchodźców, który przywodzi na myśl ten, który kilka lat temu powstał na terenie byłego lotniska Tempelhof. Tysiące ludzi gnieździło się w hangarach, żyli w strasznych warunkach, nie mieli żadnych praw obywatelskich. Myślisz, że mają oni jakiekolwiek szanse na normalność, zyskanie podmiotowości?
Nie chcę tu stawiać diagnoz – tym niech zajmą się politycy. Ale mogę odnieść twoje pytanie do doświadczeń rodzinnych. Moi rodzice wyemigrowali do Niemiec w 1979 r., po tym, jak sowieci wkroczyli do Afganistanu. Zdążyli spakować jedną walizkę, w pośpiechu, byle uciec przed wojną. A mimo to udało im się zbudować dom, znaleźć pracę, wykształcić dzieci w obcym kraju. Nie twierdzę, że jesteśmy przykładem reprezentatywnym dla ogółu. Być może to był cud, kwestia szczęścia, konfiguracja nie wiadomo ilu machnięć skrzydeł motyla, że to się udało. Mam jednak przekonanie, że nasza rodzina jest dowodem na to, że państwo niemieckie stać było – przynajmniej w tamtym czasie – na systemowe wsparcie. Wszyscy, którzy przyjeżdżają do nowego kraju mają do pokonania tę samą barierę językową i szok kulturowy, potrzebują dachu nad głową, pomocy medycznej, możliwości nauki nowego języka, obyczajów, wsparcia w odnalezieniu się na rynku pracy. Pamiętajmy jednak, że w tym kraju żyje 83 milionów ludzi. Rząd nie jest w stanie wszystkich utrzymać.
A ty się w ogóle czujesz Afgańczykiem?
Bardzo ciekawe, że pytasz. Ostatnio dużo myślałem o tym, jak definiować swoją tożsamość. Jeszcze do niedawna mówiłem, że jestem pół Niemcem, pół Afgańczykiem. Albo że fizycznie określa mnie afgańskie pochodzenie, ale intelektualnie, obyczajowo przynależę do kultury niemieckiej. Zawsze więc równolegle uwzględniałem te dwa miejsca, mimo że tak naprawdę nigdy nie byłem w Afganistanie. Ale odkąd skończyłem czterdzieści lat, zmieniła się moja optyka. Teraz myślę, że jestem po prostu Niemcem z afgańskimi korzeniami.
Skąd ta zmiana?
Nie wiem. Może to kwestia pokoleniowa. Mówiliśmy o rosnącej w siłę prawicy, napięciach wywołanych przyjęciem miliona uchodźców, ale zauważ, że Niemcy zamieszkuje też drugie, trzecie, a nawet czwarte pokolenie emigrantów. Głównie są to potomkowie rodzin z Turcji i terenów byłej Jugosławii. Zmierzam jednak do tego, że w ten sposób wytworzyła się nowa społeczność imigrantów, którzy coraz głośniej domagają się prawa do równego traktowania. Nie pamiętam czegoś podobnego z czasów mojego dzieciństwa, w szkole raczej utrwalane było przekonanie, że „przybyłem z zewnątrz”. Byłem nazywany Ausländer albo Kanake – to strasznie obraźliwe, rasistowskie słowa, którymi jeszcze do niedawna określało się cudzoziemców. Potem do obiegu weszło wyrażenie POC (Person Of Color), teraz różnego rodzaju słowa dookreślające przestają mieć takie znaczenie. Gdy ktoś mnie pyta, kim się czuję w Niemczech, odpowiadam: „pomidor!” (śmiech).
W pewnym sensie jest to przecież opowieść o utrwalaniu rasizmu strukturalnego, jego jawnej i ukrytej ekspresji.
Ale nie powiesz mi, że rasizm zniknął – pamiętajmy o chłopakach w parku. Mnie się w ogóle wydaje, że segregacja rasowa, społeczna to jeden z motywów przewodnich filmu, a wybrzmiewa na zasadzie kontrastu między Francisem i Reinholdem.
Kiedy zaczynałem pracę nad scenariuszem filmu, moim konsultantem był Răzvan Rădulescu, rumuński scenarzysta, znany ci zapewne ze Śmierci pana Lazarescu czy Pozycji dziecka. Pamiętam, jak powiedział mi: „musisz wiedzieć, że wraz z decyzją o postawieniu naprzeciw siebie czarnego bohatera i białego antagonisty, postanawiasz kręcić postkolonialną historię”. Miał rację. W pewnym sensie jest to przecież opowieść o utrwalaniu rasizmu strukturalnego, jego jawnej i ukrytej ekspresji. Uosobieniem tego są ludzie pokroju Reinholda. Przykładem niech będą jego słowa skierowane do Francisa: „nie jestem szefem, jestem wicekrólem”. Albo uberkolonizatorski kostium, w którym pojawia się na imprezie. Niemcy nie są może pierwszym skojarzeniem na myśli się o koloniach. Przychodzi nam do głowy raczej Francja lub Anglia. Pamiętajmy jednak, że też mamy swoją historię kolonizacji, rasizmu, ludobójstwa. Wymownym i przerażającym dowodem są wydarzenia sprzed 115 lat, kiedy wojska niemieckie wymordowały dziesiątki tysięcy ludzi w Namibii. Ten mrok kolonialnej historii ciągle jest obecny w politycznym dyskursie. Nie wierzę, że da się to zamknąć.
W Berlin Alexanderplatz opowiadasz też o samym Berlinie, który wydajesz się dobrze znać. Pamiętasz swoją pierwszą reakcję po przyjeździe do tego miasta?
Pamiętam, oczywiście. Przyjechałem tam piętnaście lat temu, w środku mundialu. Niemcy jako gospodarze wyraźnie chcieli pokazać się światu jako kraj progresywny w duchu, stolica miała była promowana jako miejsce kunsztowne. Ale moje wrażenie było raczej odwrotne.
Dlaczego?
Berlin okazał się przede wszystkim o wiele bardziej dziki i intelektualnie uboższy niż mogłem się spodziewać. Będę szczery wobec ciebie i samego siebie: przehulałem pierwszy rok, żyłem na nieprzerwanym haju. Kolejne dni przepływały przez palce, weekendy zlewały się w jedną wielką imprezę. W życiu chodziło tylko o to, żeby szaleć, spotykać nowych ludzi i trwać w tym stanie. Wielu moich znajomych kompletnie się zatraciło, nigdy nie udało im się z tego wygrzebać. Niewątpliwie reprezentacją tego świata w filmie jest Reinhold. Zaś Francis jest symbolicznym odbiciem mojego poczucia przytłoczenia tą energią.
Skoro już o symbolice mowa, niekiedy na ekranie czuć obecność pewnego rodzaju metafizyki. Film ma naprawdę sowity wsad symboli, paraboli i biblijnych aluzji.
Taka oprawa odpowiada specyfice powieści Döblinem, mówiłem już, że ten porządek symboliczny bardzo mnie w niej urzekł. On sam był Żydem, który przeszedł na katolicyzm, zrobił to zresztą tuż przed przystąpieniem do pisania Berlin Alexanderplatz. Jego powieść jest naznaczona obrazami i mocnymi symbolami, które swoje źródło mają w Biblii. Próbowałem to przeszczepić na film, szczególnie zależało mi na pojawiającym się w książce motywie ofiarowania byka, które jest nawiązaniem do historii Abrahama i Izaaka. Tam zostało to pokazane bardzo naturalistycznie, w rzeźni, gdzie odbywa się ubój białego byka. Mnie jednak zależało na parafrazie tej sceny, jej uwspółcześnieniu, przy czym pomógł mi Welket Bungué. Po pierwszym castingu skoczyliśmy na kawę, przegadaliśmy kilka godzin, aż w końcu zeszliśmy na tę scenę. Welket przedstawił mi swój punkt widzenia. Opowiedział mi, jak jego ojciec przyjechał z Gwinea Bissau do Europy. Zanim to się stało, w jego wiosce złożono w ofierze lwa. Ojciec Welketa został następnie owinięty w jego skórę, co miało przynieść mu szczęście i dać siłę na daleką podróż. Dla mnie był to impuls, aby wziąć motyw ofiarowania z Döblina i przełożyć go na osobiste doświadczenie mojego aktora.
Początkowo planowaliśmy obsadzić naturszczyka – prawdziwego uchodźcę, azylanta politycznego, handlarza narkotyków. Szybko jednak zrozumieliśmy, że to zbyt złożona rola, nie chcieliśmy nikogo obarczać takimi emocjami, taką odpowiedzialnością.
Mam wrażenie, że ta rola miała dla niego znaczenie szczególne. Na konferencji prasowej na Berlinale wydawał się głęboko poruszony – głos mu się łamał, miał łzy w oczach.
Wiązało się to z tym, że w trakcie konferencji padło pytanie po portugalsku, które dotyczyło postkolonialnej wymowy filmu. Bardzo to Welketa poruszyło, a to dlatego, że na co dzień w swojej pracy dąży do zainicjowania swoistej dekolonizacji naszego biznesu. Ale jego casting do filmu to jeszcze inna historia. Francisa szukaliśmy dwa lata. Organizowaliśmy przesłuchania do roli w całych Niemczech, ale też we Francji, Włoszech, Wielkiej Brytanii, nawet w RPA. Początkowo planowaliśmy obsadzić naturszczyka – prawdziwego uchodźcę, azylanta politycznego, handlarza narkotyków. Szybko jednak zrozumieliśmy, że to zbyt złożona rola, nie chcieliśmy nikogo obarczać takimi emocjami, taką odpowiedzialnością. Wtedy też trafiliśmy na Welketa, który przyleciał do Berlina z okazji premiery brazylijskiego filmu Joaquin. Od razu między nami zaiskrzyło. Poczułem, że z takim człowiekiem można naprawdę zrobić wszystko.
Pozwól, że na koniec odbiję jeszcze w trochę inną stronę, wybiegnę w przyszłość i zapytam o twoje plany. Internet aż huczy od plotek, że po uwspółcześnieniu Döblina przymierzasz się do nowej wesrji „Trzech kolorów” na podstawie Kieślowskiego.
Zacznę może od tego, że nie jest to pierwszy raz, kiedy pasożytuję na Kieślowskim (śmiech). Mój pierwszy film, Wyznanie wiary, był muzułmańską, dość bezczelną wariacją na temat Dekalogu. Wyglądało to tak, że pięć filarów Islamu przełożyłem na współczesne historie. To kino jest dla mnie objawieniem, a sama fascynacja Kieślowskim nastąpiła pod wpływem szkoły. Na zajęciach przegryźliśmy się przez wszystkiego jego filmy. Ja zawsze mówiłem otwarcie, że szukam w nich inspiracji, stąd też poniekąd wziął się pomysł na moją trójkolorową trylogię. Byliśmy w trakcie promocji Berlin Alexanderplatz na Berlinale i podczas jednego z wywiadów znajoma dziennikarka zapytała mnie o moje następne projekty. Nie miałem niczego w planach, poza tym męczył mnie straszliwy kac po bankiecie, a ona namawiała mnie, żebym wymyślił cokolwiek na poczekaniu. Wtedy palnąłem, że zrobię nowe „Trzy kolorów” inspirowane Kieślowskim, z tą różnicą, że oparte o kolory niemieckiej flagi. Następnego dnia zadzwonił mój producent, który trafił na wywiad w gazecie i stwierdził, że wchodzi w to! (śmiech). Muszę tylko sprostować, że będą to zupełnie inne opowieści od tych Kieślowskiego. Pierwsza będzie filmem gangsterskim, druga musicalem, trzecia odsłoni kulisy przemysłu filmowego.
Mógłbyś wyjaśnić, co symbolizują kolory niemieckiej flagi?
Znasz na pewno francuskie Liberté, Égalité, Fraternité – Wolność, Równość, Braterstwo. W Niemczech jest to Einheit, Gerechtigkeit, Freiheit – Jedność, Sprawiedliwość, Wolność.
A czy ty wierzysz, że te wartości są nadal żywe w niemieckim społeczeństwie?
Myślę, że tak, choć przed nami wielka praca. Niemcy są stabilną demokracją, mamy silne instytucje, silne społeczeństwo obywatelskie, bronimy się przed populizmem, ale musimy o te wartości stale walczyć. Wymagają one podtrzymywania, pielęgnowania, co zresztą powinno stać się regułą na całym świecie. Dzisiaj toczymy batalię o wspólną sprawę. Jeśli polskie kobiety przestaną wychodzić na ulicę w obronie swoich praw, to na końcu tej drogi nie zostaną nam żadne prawa. Gdy artyści przestaną ćwiczyć naszą empatię, to któregoś dnia obudzimy się w świecie bez zasad i właściwości.
Burhan Qurbani – urodzony w 1980 r. niemiecki reżyser i scenarzysta, syn uchodźców politycznych z Afganistanu. Pierwsze kroki w świecie sztuki stawiał w teatrach w Stuttgarcie i Hanowerze, by ostatecznie rozpocząć studia reżyserskie w prestiżowej Filmakademie Baden-Württemberg w Ludwigsburgu. Debiutował Wyznaniem wiary, które znalazło się w konkursie Berlinale w 2010 r. „Berlin Alexanderplatz” to jego trzeci pełnometrażowy film.
zobacz także
- 4 GB darmowych gadżetów i nowy trailer. Twórcy „Cyberpunk 2077" wynagradzają fanom oczekiwanie na premierę gry
Newsy
4 GB darmowych gadżetów i nowy trailer. Twórcy „Cyberpunk 2077" wynagradzają fanom oczekiwanie na premierę gry
- Tim Berners-Lee apeluje o internet bezpieczniejszy dla kobiet
Newsy
Tim Berners-Lee apeluje o internet bezpieczniejszy dla kobiet
- W poszukiwaniu prawdy. Rozmawiamy z twórcami nowego filmu o rodzinie Beksińskich
Ludzie
W poszukiwaniu prawdy. Rozmawiamy z twórcami nowego filmu o rodzinie Beksińskich
- Jagoda Szelc: Robienie filmów dla widzów jest skazane na porażkę
Ludzie
Jagoda Szelc: Robienie filmów dla widzów jest skazane na porażkę
zobacz playlisty
-
03
-
Seria archiwalnych koncertów Metalliki
07
Seria archiwalnych koncertów Metalliki
-
Papaya Young Directors 7 #MASTERTALKS
18
Papaya Young Directors 7 #MASTERTALKS
-
PYD: Music Stories
07
PYD: Music Stories