Ludzie |

Sanktuarium jazzu. Rozmawiamy z Glenem Ballardem, współtwórcą muzyki w serialu „The Eddy”29.04.2020

fot. materiały promocyjne

– Naszą ideą nie było zrobienie serialu poświęconego stricte jazzowi. Nie chcieliśmy też popaść w ton wykładu na temat historii gatunku. Zależało nam przede wszystkim na osadzeniu go w żywej, współczesnej, tętniącej przeróżnymi osobowościami przestrzeni. The Eddy to zatem portret ludzi, dla których muzyka stała się całym życiem – mówi nam Glen Ballard, amerykański producent muzyczny, autor tekstów piosenek, sześciokrotny zdobywca Grammy i współtwórca muzyki do nowego miniserialu Damiena Chazelle’a z Joanną Kulig. Produkcja pojawi się na Netfliksie 8 maja. Ballard znany jest także ze współpracy z takimi artystami, jak Quincy Jones, Aretha Franklin, Michael Jackson, Alanis Morissette, Christina Aguilera, Shakira, a także z grupami Aerosmith, No Doubt, Van Halen oraz Dave Matthews Band.

Jazz na Netfliksie? Koncepcja komercyjnego serialu opartego na niszowej, ortodoksyjnej, wywołującej skrajne reakcje odmianie muzyki, może wydawać się ryzykownym przedsięwzięciem.

Glen Ballard: Wszystko zależy od sposobu podania. Oczywiście, że mogliśmy postawić na swobodną freejazzową improwizację i napisać utwory w duchu, dajmy na to, eksperymentalnym i toczonym szaleństwem brzmienia Ornette'a Colemana – ale wtedy trudno byłoby przebić się do masowego odbiorcy. Nam zależało przede wszystkim na tym, by ten mocno hermetyczny gatunek, jakim jest jazz, otworzył się na mainstreamowe wpływy, a tym samym zaciekawił młodego widza, a przede wszystkim słuchacza. Chcieliśmy sprawić, by ludzie, którzy przez ostatnich 20 lat wychowywali się na muzyce tworzonej z pomocą maszyn, utworach opartych na powtórzeniach i komponowanych przez dający się programować sprzęt, mogli zbliżyć się do wykonawców z krwi i kości.

The Eddy | Oficjalny zwiastun | Netflix

To znaczy, że przełom w odbiorze muzyki nadal nie nastąpił? Że w ostatnich latach w świadomości słuchaczy zabrakło miejsca choćby dla utalentowanych instrumentalistów?

Wiadomo, że z generalizowaniem trzeba uważać, ale moim zdaniem – a sam przecież pracuję od przeszło trzydziestu lat w tej branży – to jednak widoczne gołym okiem. Lata dwutysięczne były początkiem elektronizacji i digitalizacji muzyki, a co za tym idzie gruntownego przeobrażenia rynku muzycznego. Analizowałem listy przebojów emitowanych przez ostatnie dwie dekady przez rozgłośnie radiowe i jestem świadomy, że w przeważającej większości są one zbiorem utworów opartych na mechanicznych bitach. Ta technologiczna innowacyjność stała się zatem domeną wielu scen muzycznych, wypierając muzyków grających na instrumentach lub wymuszając na nich dostosowanie się do nowych czasów. Czasami mam wrażenie, że The Eddy można uznać za swoisty wehikuł czasu. Wszystkie utwory w serialu były wykonywane na żywo, co stanowi zresztą ewenement na światową skalę. Pracuję przy produkcjach telewizyjnych od wielu lat i mogę z całą pewnością potwierdzić, że taki projekt nie miał w tym czasie miejsca.

Skoro już jesteśmy przy twoim dorobku – można doszukać się w nim m.in. pracy nad tak nieśmiertelnymi albumami, jak Bad Michaela Jacksona czy Jagged Little Pill Alanis Morissette. Jak zatem w tym poprockowym świecie wyglądały twoje zainteresowania i związki z jazzem?

Zaczynałem w latach 80., czyli w erze muzyki analogowej, a moja kariera swój początek miała właśnie w jazzie. W wieku 22 lat, jako goniący za karierą chłopak, opuściłem rodzinne Missisipi i zamieszkałem w Los Angeles. Moim pierwszym mentorem, którego spotkałem na swojej artystycznej drodze, był Quincy Jones. To on wziął mnie pod swoje skrzydła, zatrudnił w wytwórni Quest Records. Razem w 1980 r. pracowaliśmy nad albumem Give Me The Night George'a Bensona. Ogromnym przeżyciem były dla mnie rozmowy, które odbyliśmy wówczas w studiu – o niezwykłych doświadczeniach pracy Quincy'ego z Milesem Davisem, Frankiem Sinatrą, Rayem Charlsem, ale także o tym, że w końcu nadszedł czas, by pchnąć jazz na nowe tory, zaproponować kompletnie inne, nowoczesne podejście do gatunku i skupić się na poszukiwaniu nowych efektów. Później każdy z nas rozpoczął swoją przygodę z popem, obaj pracowaliśmy przecież z Michaelem Jacksonem, ale co jakiś czas z tyłu głowy pojawiała się myśl o powrocie do tego, co tkwiło u podstaw naszych działalności, czyli do jazzu. Można powiedzieć, że dokładnie po czterdziestu latach od naszej rozmowy to marzenie się ziściło.

Nie chcieliśmy popaść w ton wykładu na temat historii jazzu, zależało nam przede wszystkim na osadzeniu go w żywej, współczesnej, tętniącej najróżniejszymi osobowościami przestrzeni.

W przypadku The Eddy jazz pełni nadrzędną funkcję, jest obecny w niemal każdej scenie. Jak wyglądała praca nad tym materiałem?

Na potrzeby serialu napisaliśmy prawie 20 zupełnie nowych, jazzujących utworów. Ale to nie one są tutaj najważniejsze. Naszą ideą nie było zrobienie serialu poświęconego stricte gatunkowi, nie chcieliśmy popaść w ton wykładu na temat jego historii, zależało nam przede wszystkim na osadzeniu jazzu w żywej, współczesnej, tętniącej najróżniejszymi osobowościami przestrzeni. The Eddy to zatem w pierwszej kolejności portret ludzi, dla których muzyka stała się całym życiem. Tu liczy się nie tylko repertuar, czy też instrumenty trzymane w dłoniach, a sama potrzeba wyrażania się poprzez dźwięk oraz wzajemne relacje bohaterów na scenie i poza nią. Muzyka pełni w serialu wyjątkową funkcję spoiwa, tak samo zresztą jak miasto, które po dziś dzień zasługuje na miano sanktuarium jazzu.

No właśnie, akcja waszego serialu rozgrywa się nie w Stanach Zjednoczonych, nie w afroamerykańskich dzielnicach Nowego Orleanu, gdzie narodził się jazz, a na Starym Kontynencie. Zresztą trudno dziwić się temu wyborowi. Wszak Paryż od niemal wieku uchodzi za stolicę czarnoskórej, jazzowej awangardy.

The Eddy nie wraca do tych korzeni, ani przez chwilę nie oglądamy się wstecz, ale to prawda, że w latach 20., a także po wojnie, najwięksi amerykańscy wizjonerzy koncertowali, nagrywali płyty, a nawet żyli we Francji. Paryż zawsze witał jazzmanów z otwartymi ramionami, stał się ich mekką, miejscem wyjątkowym dla całego środowiska, zaś dla niektórych osób swoistym azylem. Historia jazzu jest w końcu nierozerwalnie związana z rasizmem i niewyobrażalnym wykluczeniem czarnych mieszkańców Ameryki.

Glen Ballard na planie serialu, fot. materiały promocyjne
Glen Ballard na planie serialu, fot. materiały promocyjne

Niedawno przeczytałem, że Bud Powell został brutalnie pobity przez policjantów, co na długo wpłynęło na jego zdrowie fizyczne i psychiczne. Podobny los spotkał też Theloniousa Monka czy Milesa Davisa, który został bezpodstawnie aresztowany przed klubem Birdland w Nowym Jorku. Czy Paryż był zatem panaceum na wszystkie niesprawiedliwości, których ci ludzie doświadczali?

Na pewno był wytchnieniem, ale przede wszystkim miejscem emanującym niezwykłą twórczą aurą, w którym mogli wreszcie doświadczyć wyrazów uznania i uwielbienia. Miles Davis został w Paryżu przyjęty jak wielka gwiazda, a nie obywatel drugiej kategorii. Nie był on zresztą jedynym czarnoskórym jazzmanem zza oceanu, który zakochał się w urokach tego miasta i odnalazł tam wolność oraz szacunek. Zarówno Sidney Bechet, jaki i Archie Shepp czy wyśmienity Kenny Clarke, postanowili tam zamieszkać na stałe. I wcale im się nie dziwię. Inną sprawą jest fakt, że ja również miałem okazję kilkukrotnie zagościć na dłużej w Paryżu i to, co nieustannie mnie tam zadziwia, to ten nabożny stosunek do jazzu.

Jazz zwykło się nazywać jedną z naczelnych, prawdziwie amerykańskich form muzycznych, jednak historia pokazuje, że muzyka ta wykracza daleko poza jakiekolwiek granice i nie przynależy do jednej narodowości.

Co masz na myśli, mówiąc o zadziwiającej twórczej aurze?

To wiąże się z jakimś mistycyzmem i rytmem Paryża. Zawsze powtarzam, że energię życiową płynącą z muzyki czuć tam dosłownie w powietrzu, nieustannie słuchać ją na ulicy, na okrągło ktoś gra w metrze. Najważniejsze jednak, że kiedy wejdziesz do losowego klubu jazzowego mieszczącego się w jednej z paryskich piwnic, spotkasz tam pełnych pasji ludzi, którzy nie grają dla pieniędzy, sławy czy sukcesu komercyjnego, a z wewnętrznej potrzeby i miłości do muzyki. Bardzo staraliśmy się, żeby to oddać. Trafiliśmy w ten sposób do wielu wspaniałych miejsc. Nie tylko do tych najbardziej kultowych w ścisłym centrum miasta w pobliżu Saint-Germain-des-Prés czy Champs Élysées, ale również do skromnych, mniej uczęszczanych lokali we wschodnich dzielnicach, takich jak Ménilmontant i Belleville. Takiego skupiska jazzbandów nie doświadczyłem nigdzie indziej. Ani w Los Angeles, ani w moim rodzinnym Missisipi, ani nawet w Luizjanie, która ma bardzo silne tradycje.

Joanna Kulig na planie serialu, fot. materiały promocyjne
Joanna Kulig na planie serialu, fot. materiały promocyjne

W kontekście The Eddy kluczową funkcję pełni wspomniana przez ciebie muzyczna wspólnota. Tytułowy klub to płaszczyzna, na której artyści z różnych części świata mogą wejść ze sobą w dialog.

Jazz zwykło się nazywać jedną z naczelnych, prawdziwie amerykańskich form muzycznych, jednak historia pokazuje, że muzyka ta wykracza daleko poza jakiekolwiek granice i nie przynależy do jednej narodowości. Paryż jest znany jako miejsce spotkania różnych kultur, a tamtejszy jazz to multikulturowy koktajl. Ta zbitka narodowości, języków, gustów i osobowości była zatem zamierzona od samego początku, jednak nasze podstawowe kryteria wyboru stanowiły przede wszystkim umiejętności i niewyczerpana fantazja muzyczna. W efekcie trafiliśmy na chorwacką perkusistkę, kubańskiego kontrabasistę, amerykańskiego klawiszowca, francuskiego trębacza, saksofonistę kanadyjskiego pochodzenia, no i polską wokalistkę. Tygiel kulturowy, w którym wszystko się miesza, łączy i wchodzi ze sobą w interakcję, niósł niespodziewane i ciekawe rezultaty, ponieważ każda z tych osób wychowała się pod wpływem nieco innej tradycji jazzu. I tak np. Damian Nueva wzniósł do zespołu swój unikalny zmysłowy groove i imponujące, kubańskie brzmienie.

A jakie znaczenie dla ciebie ma jazz?

Jeśli chodzi o mój osobisty punkt widzenia, uważam jazz za stężenie indywidualizmu, za styl odczuwania, myślenia i po prostu życia, zbudowany na wolności. Dla ludzi, którzy postanowili grać lub zasłuchiwać się w jazzie, ta muzyka stanowi odpowiedź na pytanie, kim się jest. Jak już mówiłem, w tym wszystkim jest obecny wspólnotowy, doniosły, transcendentny charakter, ale również rodzaj buntowniczej i bezkompromisowej ekspresji. Nieokrzesanie, spontaniczność, impulsywność, burzliwa improwizacja, to nie tylko odzwierciedlenie niezgody na wszystko co konwencjonalne w muzyce, ale również wyraz społecznego niezadowolenia. Nie bez przyczyny jazz zadomowił się w mieście, gdzie rodziły się rewolucyjne zrywy, a ludzie wychodzili na ulicę, by wywołać radykalną zmianę społeczną. Hasło „wolność, równość, braterstwo” można równie dobrze uznać za esencję jazzu. Wszak najgorętsze nazwiska tego środowiska zawsze ostro walczyły o prawo do odrębności i swoją grą podejmowały nie lada ryzyko.

000 Reakcji

krytyk filmowy. Publikuje m.in. na łamach "Przekroju", "Czasu Kultury", tygodnika "Przegląd", czasopisma "Ekrany", a także w portalach Interia.pl, Wirtualna Polska, Popmoderna. W wolnych chwilach poszerza kolekcję gadżetów z Gwiezdnych Wojen.

zobacz także

zobacz playlisty