Cannes 2021 dobiegło końca. Oto 7 filmów z festiwalu, na które warto mieć oko18.07.2021
A więc Julia Ducournau! Jej Titane zgarnia Złotą Palmę, co oznacza, że nowa energia rozsadza od środka to, do czego przyzwyczaiło nas Cannes. Trudno szukać obecnie w kinie kogoś, kto potrafi dotrzymać Francuzce kroku. Warto też wspomnieć, że to druga w historii Palma dla filmu nakręconego przez kobietę. Idzie nowe?
Może nie mam racji, ale sądzę, że jury pod przewodnictwem Spike’a Lee było w tym roku nastawione na posunięcie festiwalu naprzód. Nagroda Jury dla Lapida i Weerasethakula, których wrażliwość do pozostałych pozycji w konkursie pasowały ni w ząb; najlepsza reżyseria dla Caraxa, klasyka na własnych prawach, którego dziesięć lat temu pominięto przy okazji Holy Motors, a czego ciągle nie mogę przeboleć; nagroda za scenariusz dla Hamaguchiego, za zbliżenia na rozmowy, małe gesty i narracyjne wyrafinowanie, które w festiwalowej wrzawie łatwo przeoczyć. Takie rozdania nie zdarzają się tu często, Spike’a Lee z drużyną po prostu trzeba szanować!
Każda relacja z takiej imprezy opiera się jednak na mniej lub bardziej subiektywnym wyborze, dlatego oprócz tych nagrodzonych, przedstawiamy festiwalowe tytuły, które szczególnie zapadły nam w pamięć, i o których z pewnością będzie jeszcze głośno.
Memoria, reż. Apichatpong Weerasethakul
Apichatpong Weerasethakul po raz pierwszy gra w zagranicznej lidze, ale w pewnym sensie wciąż jest u siebie. Taj przepłynął z rodzinnych stron do Kolumbii, zabrał ze sobą na pokład Tildę Swinton i kuferek tematów znanych z poprzednich filmów. Znów mamy kino zakorzenione w zaklęciach, wierzeniach i folklorze, w którym splata się przeszłość z teraźniejszością; to, co ziemskie i to, co nie z tej ziemi, istnieje obok siebie. Weerasethakul przedmiotem swoich badań uczynił też mechanizmy pamięci. W Memorii – tak, tytuł nie kłamie – wspomnienia nie dają spokoju Jessice, zostają jej w głowie i rozrywają mózg dźwiękiem, przy którym młot pneumatyczny to ulga. Trudno jednak w tym wypadku na sto procent stwierdzić, co wewnętrzne huki i wibracje właściwie znaczą – czy faktycznie są pocztówkami wysyłanymi z przeszłości; czy to ostrzeżenie od pradziadów przed zmianą, która nadchodzi; czy może znaki z wnętrza wyeksploatowanej do cna Kolumbii? Przyznam, że jeszcze sobie tego do końca nie poukładałem, wiem za to, że pokaz tego filmu był magicznym momentem w konkursie; jakieś zawieszenie, coś poetycznego, co mimo usypiającego tempa niesłuchanie człowieka uruchamiało. Ale że będzie z tego nagroda Jury pod przewodnictwem hiperaktywnego Spike’a Lee, w najśmielszych snach bym nie przewidział.
The Worst Person In The World, reż. Joachim Trier
Jeśli miałbym wytypować człowieka, który stał się w konkursie numerem jeden, byłby to Joachim Trier. Mówiąc krótko, w jego najnowszym filmie jest wszystko, co życzyłbym sobie oglądać w kinie. Bohaterka, w której sytuacji potrafię się postawić, relacje, które jestem w stanie sobie wyobrazić oraz język filmowy, który między ograne frazy jest w stanie wpuścić trochę powietrza. Sama historia jest znana, w moim roczniku każdy ją przerabia – Julie dobija do trzydziestki, faluje jak chorągiewka na wietrze. Chciałaby bardzo być lekarką, potem fotografką, mogłaby też skreślić poprzednie i zostać pisarką, zresztą na liście rezerwowej czeka jeszcze trzy razy tyle wariantów. Urodzony z Danii norweski reżyser ma oko do takich tematów jak mało kto – potrafi złapać życiową niestabilność, skołowanie i moment przejścia u młodych ludzi, patrzy na ten stan czule i życzliwie. Choć z wierzchu niepozorna, The Worst Person In The World to prawdziwie koronkowa robota. Trier dzieli opowieść na dwanaście rozdziałów, z prologiem i epilogiem, skupia się na wycinkach prozy życia, wnika głęboko w psychikę bohaterki, nieraz rozbija granice realizmu, by zainteresować widza czymś nietypowym. W najlepszej scenie filmu widzimy, jak Julie zamraża czas, miasto zamienia się w jeden wielki flash mob, na chodzie jest już tylko ona i jej ukochany. Kameralnie i epicko zarazem.
Benedetta, reż. Paul Verhoeven
Gdy człowiek przyjeżdża do Cannes z filmem, na którym golusieńkie zakonnice robią ze świętej figurki zabawkę erotyczną, a Syn Boży walczy z grzechotnikami niczym bohater Assassin's Creed, to wiedz, że coś się dzieje. Weźmy jednak poprawkę, że tym kimś jest Paul Verhoeven, który podobne akcje przerobił tysiące razy. To jemu zawdzięczamy pierwszego RoboCopa, Żołnierzy kosmosu czy Nagi instynkt; jego filmografia stała się podręcznikiem fachu dla wszystkich tych, którzy chcieli połączyć w kinie wielkie pytania, tandetę, perwersję i krwawą jatkę, w zasadzie wszystkie skrajne żywioły, które da się złapać na ekranie. Nie inaczej rzecz wygląda w Benedettcie. Verhoeven inwestuje w ten film mnóstwo energii twórczej, by przybliżyć żywot zakonnicy, która ogłosiła się stygmatyczką, wspięła na szczyt klasztornej hierarchii i niedługo później została przyłapana na seksualnych igraszkach z koleżanką. Zawija żywot Benedetty w grube warstwy kiczu, celowo buduje dystans, konwencja pół serio pracuje tu na pełnych obrotach. Jak się jednak oddzieli fabularne ziarno od plew, to wyłoni nam się z tego opowieść o kobiecym ciele wpisanym w restrykcyjną matrycę religijną. Ale to również rzecz o instytucji, która wyrzeka się swojego mitu założycielskiego, wybiera za to hierarchię i walkę o stołki. Sceptycy straszyli bluźnierstwem, skończyło się na portrecie kleru takim, jakim jest naprawdę.
Titane, reż. Julia Ducournau
Julia Ducournau czuje się mocna i, jak pokazuje werdykt, ma do tego prawo. Francuzka ekstremistka oczarowała kilka lat temu Mięsem – połączeniem body horroru oraz pulsującej pod jego powierzchnią kina inicjacyjnego. To, czego dokonała w Titane, wysadziło mnie z butów. Już pół godziny filmu jest czymś niebywałym, każdy element tego świata zostaje pod powiekami – mamy bohaterkę z metalową blachą w czaszce, która uprawia seks z lowriderami; mamy stosy zmaltertowanych ciał, nochal rozkwaszony na umywalce. Titane to jazda po bandzie, bez trzymanki, na szóstym biegu. Zdarzenia lecą po sobie łeb, na szyję, poczynania bohaterki oddziałują jak elektrowstrząsy. Kiedy się spojrzy na Alexię z góry, sprawia wrażenie postaci ze wszech miar zdrowo pomylonej, ale jest przecież także krucha i rozczulająca. Hardkorowa jatka okazuje się w praktyce opowieścią o skruszonej psychice, egzystencjalnej otchłani, szukaniu podpory w drugim człowieku. Albo inaczej – jeśli na chwilę odsuniemy na bok ociekającą krwią fasadę, ujawni nam się refleksja na temat płci płynnej, o rozmytych konturach, uciekającej łatwej kategoryzacji. Titane stanowi dowód na to, że kino gatunkowe to forma, w którą wlać można wiele doznań i znaczeń. No i wiadomo, jeszcze raz powtórzę – taka Palma to świetny wybór.
Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun, reż. Wes Anderson
Wes Anderson nikogo zaskoczyć nie próbuje – swój styl odnalazł jeszcze w latach 90., nie schodzi na siłę z raz obranej ścieżki, każdy z grubsza wie, czego się po nim spodziewać. Jadąc do Cannes można było w ciemno stawiać niemałe pieniądze, że jego najnowszy film będzie cukierkiem dla oczu, że zachwyci symetrią każdego kadru, że natężenie gwiazd na metr kwadratowy wykroczy daleko poza normę. Kurier Francuski jest w tym sensie dobrze znaną melodią, jednym i tym samym. A jednak im dłużej i intensywniej o tym myślę, tym bardziej skłaniam się ku tezie, że jest to film jak na Andersona całkiem inny, zróżnicowany, w tonie bardziej na poważnie niż można się było spodziewać. Gwoli ścisłości trzeba powiedzieć, że Anderson kreśli w nim list miłosny do starej szkoły dziennikarstwa i prasy drukowanej – ramę opowieści wyznaczają w nim rozdziały, które odpowiadają układowi tytułowego magazynu. Jest więc tu polityka, sport, kultura, kulinaria, jest nekrolog i rubryka turystyczna, jest też animacja stylizowana na kreskę Rei Ervin, legendarnej rysowniczki „New Yorkera”. W ogóle w Kurierze roi się od tego typu hołdów, to jeden wielki tribute. Film wieńczy dedykacja dla tuzów pióra pokroju Harolda Rossa, Lillian Rose, Jamesa Baldwina czy korespondentów Maja 68’. Ot, taka nostalgiczna ucieczka do czasów starej, dobrej prasy.
Red Rocket, reż. Sean Baker
Mickey Saber wiedzie życie w stylu YOLO. Któregoś dnia wstał, wyszedł z domu i bez słowa ruszył na podbój Miasta Aniołów. Nie miał planu, był to czysty spontan, może dlatego swój american dream zaczął od sypialni. Efekt okazał się na tyle atrakcyjny, że Mickey zahaczył się na dłużej w branży porno – zagrał w przeszło setce filmów dla dorosłych, odebrał kilka nagród, ale w końcu musiało się to skończyć. Teraz wraca do żony w Teksasie, żeby podnieść jej ciśnienie; zaczyna nowe życie w stylu „jak zrobić, żeby się nie narobić, a samemu przyjemnie pożyć”. Mickey jest krzewicielem tumiwisizmu, mistrzem nawijania makaronu na uszy. Całymi dniami kręci kółka składakiem po mieście, zarabia na czynsz sprzedając zioło, smali cholewki do nastoletniej pracownicy sklepu z donutami. Trudno go polubić i naprawdę trudno czasem znieść jego paplaninę, ale – nie wiedzieć czemu – zjednuje naszą sympatię. No cóż, takie rzeczy dzieją się, kiedy stery przejmuje Sean Baker, jednak przy całym swym komediowym talencie, nie traci on z oczu realistycznego wymiaru opowieści. Red Rocket pokazuje przecież Amerykę marginesu, która łapie się na slogan „Make America Great Again”; pokazuje Amerykę żyjącą od pierwszego do pierwszego, która próbuje zamoryzować swój upadek. Sean Baker talent do tego typu historii ma po prostu we krwi, zawiesza poprzeczkę tak wysoko, że inni wciąż muszą zadzierać głowy.
Everything went fine, reż. François Ozon
Powiedzieć, że François Ozon to jeden z płodniejszych francuskich twórców, to nic nie powiedzieć. Jego aktywność twórcza jest jak Hydra z wieloma głowami – filmy kręci tak szybko, że człowiek ledwie skończy jeden, a na jego miejscu wyrastają dwa inne. Jeszcze rok temu zgłosił do konkursu w Cannes wakacyjny romans, który w pandemicznej izolacji rozbudzał marzenie o łapaniu słońca na plaży. Teraz przywiózł na Croisette film o starym pierniku, który w życiu pracuje już tylko na jeden cel – kombinuje, jak by tu umrzeć. Tym piernikiem jest André. Właśnie dostał udaru, nie ma ochoty na wegetację pod okiem bliskich, dlatego prosi córkę o załatwienie mu eutanazji. W Everything went fine nie chodzi jednak, wbrew pozorom, o debatę na temat prawa do śmierci na żądanie, a w każdym razie nie tylko o to. Ozon nie idzie na barykady, unika łatwej publicystyki. W pewnym momencie film odkleja się od głównego problemu, Francuz zaczyna tkać skomplikowaną sieć zależności rodzinnych, aż w końcu całość zamienia w lekką tragifarsę. Rezultat jest zaskakujący. Na planie pierwszym oczywiście do końca tematy wagi najcięższej: śmierć, odchodzenie, sporo jest tu łez, odleżyn, ale w ostatecznym rachunku jest to rzecz podana z humorem i dowcipem.
zobacz także
- Sceneria niczym z filmów Wesa Andersona. Obejrzyj dokument o architekturze Singapuru
Newsy
Sceneria niczym z filmów Wesa Andersona. Obejrzyj dokument o architekturze Singapuru
- Lekcja przeszłości. Helen Mirren i Gillian Anderson w zwiastunie sequela „Cudownego chłopaka”
Newsy
Lekcja przeszłości. Helen Mirren i Gillian Anderson w zwiastunie sequela „Cudownego chłopaka”
- Sufjan Stevens zapowiada nowy album – „The Ascension”
Newsy
Sufjan Stevens zapowiada nowy album – „The Ascension”
- Wirtualny skalpel. Powstała VR-owa platforma treningowa dla chirurgów
Newsy
Wirtualny skalpel. Powstała VR-owa platforma treningowa dla chirurgów
zobacz playlisty
-
PZU
04
PZU
-
Inspiracje
01
Inspiracje
-
Lądowanie na Księżycu w 4K
05
Lądowanie na Księżycu w 4K
-
05