Olga Drenda | Nasze rzeczy: Trę ser09.01.2019
Dawno temu lubiłam oglądać po powrocie ze szkoły pasmo telezakupów – nie tylko ze względu na składanki z hitami lat 80., ale przede wszystkim z powodu reklam gadżetów kuchennych; zawsze jakoś zawieszonych w późnych latach 80., jak zapomniana komedia z Chevy Chasem.
W demonstratorów urządzeń genialnie upraszczających życie wcielali się zwykle pechowi trzecioplanowi aktorzy z kina gatunku straight to VHS, a specjalnie dla polskich widzów efekt filmowości wzmacniała ścieżka nagrana przez lektora. Niektóre fragmenty z reklamy zautomatyzowanej obieraczki do warzyw czy kosmicznego robota wielofunkcyjnego pamiętam do dziś i powtarzam na głos w nieoczekiwanych momentach. „– Ralph, Ralph, co robisz? – Trę ser!”
Od razu muszę się przyznać, że moje podejście do gotowania jest raczej harcerskie. Albo jaskiniowe. Bardzo lubię to zajęcie (jedzenie też), mam z gotowania wiele satysfakcji, ale nie znoszę wszelkich kuchennych korowodów i ceregieli, czynności precyzyjnych, spożywczej sztuki dla sztuki. Dlatego ograniczam do minimum liczbę narzędzi i najchętniej robię takie dania, po których nie trzeba specjalnie myć i sprzątać. Jedną z najcenniejszych lekcji, które wyniosłam z pracy w świecie projektowania stron internetowych, jest zasada, że im mniej kliknięć wymaga jakiś proces, tym większa użyteczność. Stosuję ją również w życiu codziennym. Kuchenne wynalazki trochę stają w poprzek tego myślenia: jednocześnie ułatwiają życie i je komplikują, dlatego tak mnie ciekawią.
Gdy przegląda się stare magazyny czy katalogi i przypomina sobie mody na rozmaite durnostojki i samoróbki, można przekonać się, że kilkadziesiąt lat temu ludzi interesowały nowinki tak samo jak dziś. Było ich tylko mniej i trudniej było je kupić.
Mówimy: ciekawostki, wynalazki, duperelki; myślimy: zbytek i kultura konsumpcyjna. Ale to nieprawda, że gadżety pojawiły się w Polsce wraz z kolorowym i drapieżnym światem kapitalizmu, a wcześniej każdy był szlachetnym pragmatykiem, którego interesowało tylko to, co potrzebne i przydatne. Gdy przegląda się stare numery „Magazynu Rodzinnego” czy katalogi sprzedaży wysyłkowej z PRL, gdy przypomnieć sobie mody na rozmaite durnostojki i samoróbki, można przekonać się, że kilkadziesiąt lat temu ludzi interesowały nowinki tak samo jak dziś. Było ich tylko mniej i trudniej było je kupić. W znanym eseju Pawła Śpiewaka o polskim japiszonie (z 1987 r.) socjolog wspomina, że obowiązkowym wyposażeniem domu jest wirówka do sałaty. Moja barbarzyńskie podejście do kuchennych obyczajów podpowiada, że przecież można chwilę pomachać liśćmi nad zlewem. Tymczasem użytkownicy na forum jeszcze sprzed czasów zaawansowanego marketingu szeptanego piszą, że nie mogą żyć bez tego akcesorium o XIX-wiecznym (!) rodowodzie i znajdują nowe zastosowania – jak suszenie liści dla królika albo rajstop. Od razu myślę, że wirówka wymaga jednak konserwacji i zajmuje trochę miejsca, więc pewien zysk w wygodzie równoważy dodatkowy wysiłek.
Czasami efekt absurdu wynika ze skali: niektóre wyglądające komicznie akcesoria – np. krajalnice do owoców – nabierają sensu, gdy pracuje się w gastronomii i wita się z entuzjazmem wszelkie rozwiązania, które pozwalają siekać, obierać i pozbawiać pestek hurtowo. W skali pojedynczego gospodarstwa oczywiście taka specjalizacja – krajalnica do warzyw, krajalnica do owoców (specjalna do bananów!), czy urządzenie do obierania ananasa – staje się zbyteczna i zagracająca. Podobnie jak roboty o szalenie rozbudowanych funkcjach, z których korzysta się rzadko lub wcale, o ile nie jest się blogerem kulinarnym albo fetyszystą skomplikowanych i robionych koniecznie od zera dań.
W gadżetach kuchennych fascynujące jest to, że obiecują rewolucyjne rozwiązania, coś oszałamiająco prostego, na co nigdy się nie wpadło.
„Niech się jeszcze sam umyje, poskłada i schowa do szafki”, przytomnie zauważa użytkowniczka forum internetowego pod artykułem dotyczącym jednego z takich robotów, przypominających nieco transformersy. Ten sam internet jest jednak pełen wtórnych racjonalizacji dla osobnych pojemników na jednego banana czy pomidora (oczywiście w sympatycznym kształcie banana lub pomidora), specjalnego garnka do szparagów (w użytku jedynie w maju i czerwcu). Te racjonalizacje zapewne przychodzą same, bo łatwo przyzwyczaić się do jakiegoś urozmaicenia czy choćby małej wygody; wiem, jak wiele moich zachowań i nawyków zmieniło się, gdy po latach technologicznej abnegacji kupiłam sobie smartfona, więc właściwie dlaczego pojemnik na banana nie miałby zmienić czyjegoś życia, choćby w trochę mniejszej skali? Możliwe, że korzystają z nich zwykle osoby o kuchniach wielkości przemysłowych. Tam przedmioty jakby same się wpraszają, żeby tę przestrzeń zagospodarować. Wydaje mi się też, że trochę jak profesjonalnie wyglądający strój, obecność takich przedmiotów dodaje nam we własnych oczach fachowości i dorosłości. Jeśli umiem upiec w domowych warunkach chleb albo przygotować efektownie wyglądający deser – nie „po harcersku”, nie metodami à la Adam Słodowy, tylko z należytym wykorzystaniem służących do tego celu przedmiotów, to staję się kimś jakby poważniejszym; moje działania nabierają aury zawodowstwa, wtajemniczenia, wiedzy o tym, co z czym i jak.
W gadżetach kuchennych fascynujące jest to, że obiecują rewolucyjne rozwiązania, coś oszałamiająco prostego, na co nigdy się nie wpadło. Pewnie ta obietnica sprawia, że wciąż powstają nowe wynalazki i wciąż znajdują zainteresowanie. Zapewne niektóre z tych urządzeń niespodziewanie znajdują nowe zastosowania (historia techniki jest pełna takich „żyć po życiu”), na przykład, powiedzmy, wśród osób z rzadkimi chorobami, które uniemożliwiają im wykonanie prostej dla kogoś zdrowego czynności. Wyobrażam sobie, że ktoś z niesprawną ręką mógłby korzystać z automatycznego widelca do nawijania spaghetti – z punktu widzenia przeciętnego człowieka rzeczy kompletnie zbędnej. Przeciętnej wyobraźni nie starcza na ogarnięcie wszystkich potencjalnych zastosowań i bywa, że geniusz wynalazku objawia się później. Jednak mimo najlepszych chęci, wciąż nie znalazłam sensownego uzasadnienia dla kubka z miejscem na ciastko.
zobacz także
- Olga Drenda | Nasze rzeczy: Reklamówka
Opinie
Olga Drenda | Nasze rzeczy: Reklamówka
- Olga Drenda: Nasze rzeczy. Sweter i polar
Opinie
Olga Drenda: Nasze rzeczy. Sweter i polar
- Olga Drenda | Nasze rzeczy:
Latarka, grzałka, królik
Opinie
Olga Drenda | Nasze rzeczy: Latarka, grzałka, królik
- Olga Drenda: Łabędzie z opon i jelenie na ścianach
Ludzie
Olga Drenda: Łabędzie z opon i jelenie na ścianach
zobacz playlisty
-
John Peel Sessions
17
John Peel Sessions
-
Cotygodniowy przegląd teledysków
73
Cotygodniowy przegląd teledysków
-
03
-
Domowe koncerty Global Citizen One World: Together at Home
13
Domowe koncerty Global Citizen One World: Together at Home