Łukasz Orbitowski | Moje życie w lokalach gastronomicznych09.11.2020
Lepiej w knajpie zabalować niż w chałupie wykorkować
Niedawno przeszedłem się po Krakowie. Widok upadającego miasta sprawia wyjątkowo przygnębiające wrażenie. Mijałem puste, ciemne restauracje, nieczynne kawiarenki i ciche bramy wiodące do pubów, gdzie jeszcze niedawno kręcili się goście. Niewiele znam widoków smutniejszych niż zamknięta knajpa. Jakby wraz z nią zgasła część mnie. Po prostu kocham knajpy. Spędziłem w nich kawał życia. Pracowałem, przyjaźniłem się, bawiłem, kochałem i lałem się po pyskach.
Pamiętam na przykład wspaniały lokal „U Nerwa” mieszczący się w Zakopanem, niedaleko Poronina. Działał gdzieś w pierwszej połowie lat 90. Oficjalna nazwa była rzecz jasna inna i zaginęła w mrokach dziejów. Ta, którą przytaczam, wzięła się od wybuchowego charakteru jego właściciela. Widywałem go, jak kopie popsuty samochód i wrzeszczy na klientów.
Nerw lał chrzczone piwo i wódkę bez akcyzy. Miał też stół bilardowy niewiele większy od planszy do „Monopoly”. Doprawdy nie wiem, jak ludzie grali na czymś tak maleńkim, no ale niewiele mnie to obchodziło. Miałem kilkanaście lat, kręciłem się w okolicy i filowałem jakby tu wypić piwo tak, żeby ojciec nie widział.
Przy stole bilardowym zainstalowali się turyści. Jeden z nich zgłosił właścicielowi, że gdzieś w środku tego stołu utknęła biała bila, ta, bez której żadną miarą nie da się zagrać. Nerw, chcąc nie chcąc, zabrał się do pracy. Musiał znaleźć, a następnie wydobyć te nieszczęsna bilę. Im bardziej się starał, tym gorzej mu szło. Wreszcie, gdy już zabierał się za rozkręcanie tego stołu, jeden z turystów pokazał Nerwowi zaginioną bilę na otwartej, wyciągniętej dłoni. Schował ją, wiecie, taki dowcip zrobił.
Nerw z kamienną twarzą przejął tę bilę i prasnął nią delikwenta w środek czoła. Facet nakrył się nogami i stracił przytomność. Tak właśnie kończy się żartowanie z górali.
Na studiach chodziliśmy do knajpy o nazwie „Klub Kulturalny”. Ten akurat wspaniały lokal funkcjonuje do dziś. Nie wyróżniał się niczym szczególnym. Wybrałem go z jednego powodu. Mianowicie mieścił się przy ulicy Szewskiej, u samego wylotu Plant, zaś ja mieszkałem przy Karmelickiej, całkiem niedaleko. Kto zna Kraków, ten wie, o czym mówię. Po prostu był to pierwszy lokal w drodze od domu, więc z bandą kumpli chodziliśmy właśnie tam, żeby jak najszybciej się napić.
Ochroniarzem w tym miejscu był człowiek zwany Wodzem. Przysięgam, był wielki jak ten wielkolud z Gry o Tron. Niewiele miał roboty, bo budził grozę swoim majestatem. Siedział sobie cichutko, za to chętnie grał w szachy i zerkał, czy ktoś czegoś nie kombinuje.
Tylko raz widziałem go w akcji. Jeden z moich kumpli uznał za słuszne wysikać się na schodach „Klubu Kulturalnego”. Nie wiem, co mu strzeliło do głowy. Myśmy, i owszem, szukali guza, ale nie rozbiliśmy takich rzeczy.
Chłopak ledwo zapiął rozporek i już dopadł go Wódz. Myślałem, że rozniesie go na kopach. Stało się coś innego. Wódz chwycił mojego kolegę za kudły, pociągnął do kantorka, wręczył wiadro z mopem i kazał sprzątać. Był więc z niego nie tylko wielki, ale i mądry osobnik.
W połowie lat dwutysięcznych przeniosłem się na krakowskie Podgórze i tam pokochałem bar „Skropion”. Była to malownicza speluna, przez którą nie zrobiłem prawa jazdy. Idąc na kurs zawsze mijałem ten lokal i jakoś musiałem tam skręcić.
Drugim ważnym z mojego punktu widzenia człowiekiem był niejaki pan Marian, który prowadził knajpę dla metali u wylotu Grodzkiej, przy samym Rynku Głównym. Lokal miał kilka nazw, lecz najdłużej funkcjonował pod szyldem „Tower”. Schodziło się po stromych schodach wprost w labirynt ciasnych pomieszczeń. Była niewielka scena, gdzie odbywały się koncerty i piłkarzyki ustawione obok toalet. W tym miejscu my, młodzi metale, mogliśmy się spotykać. Nie pamiętam, ile razy dostałem tam w mordę, lecz i tak tam przychodziłem.
Pan Marian był starszym, brodatym mężczyzną. Wyglądał trochę jak Mojżesz na starych filmach biblijnych. Nie miał nic wspólnego z metalem, choć niektórzy twierdzili, że czasem lubił posłuchać sobie Saxon. Powiadano, jakoby był komunistycznym sędzią albo prokuratorem, odsuniętym od funkcji w latach 90. Na pocieszenie dostał knajpę do prowadzenia. Czemu akurat zrobił lokal dla metali? A może wcale tak nie planował i po prostu zaakceptował taką, a nie inną klientelę? To nie ma już znaczenia. Ważne, że w czasach gdy metalowcy uchodzili za odmieńców i dziwadła, dał nam miejsce, gdzie mogliśmy się spotkać, napić się piwa, a nawet poznać dziewczynę.
W połowie lat dwutysięcznych przeniosłem się na krakowskie Podgórze i tam pokochałem bar „Skropion”. Była to malownicza speluna, przez którą nie zrobiłem prawa jazdy. Idąc na kurs zawsze mijałem ten lokal i jakoś musiałem tam skręcić.
„Skorpion” miał swoje mroczne wnętrze, lecz pełnię swoich walorów pokazywał latem, kiedy otwierały się ogródki goszczące lokalną społeczność. Klienci siadali podług hierarchii więziennej, innymi słowy najlepsze stoliki przypadały najstarszym mężczyznom o gęsto pociętych ramionach, na których blakły sine tatuaże. Wybrani mogli polewać wódkę na lewo, spod stołu. Młodemu chamstwu w rodzaju niżej podpisanego nie wolno było tego robić. Ponadto, w ogródku funkcjonował lotny zakład fryzjerski, czyli pani z maszynką. Goliła głowy gościom, tym lumpom przy stolikach. Obcięte włosy wiatr niósł prosto do kufli z piwem.
Pamiętam też, jak zaszedłem tam pewnej pięknej, majowej niedzieli. W środku przy złączonych stołach siedzieli wściekli dorośli nad sokiem, a wokoło goniły się dzieci w bieli. Pierwsza Komunia! Cóż, w jakiś sposób to rozumiem – dzieci przyjęły Pana Jezusa do serca i rodzice natychmiast powlekli je do tej mordowni. Ten widok chmurnych, trzeźwych ojców i brzdąców potykających się o barowe stołki zostanie ze mną do końca życia.
Do „Corso” przychodził też wielki pisarz Marek Nowakowski. Miałem może 30 lat i obserwowałem go z sąsiedniego stolika. Bardzo kochałem jego książki, chciałem podejść, przedstawić się, zaproponowałbym kielicha.
W Warszawie natomiast pokochałem bar „Corso”. Mieścił się przy Placu Zbawiciela, odróżniając się zacnie od modnych lokali w rodzaju „Charlotty”. Była to mordownia ogniskująca najróżniejszą klientelę, od zwykłych żuli przez mniej szablonowych hipsterów aż po przedstawicieli inteligencji, do których zaraz dojdę. Sam w dawnych czasach, kiedy chodziłem na randki traktowałem „Corso” jako test. Po prostu umawiałem się tam z dziewczyną i jeśli jakoś zniosła to miejsce uznawałem znajomość za rokującą. W ten sposób „Corso” oszczędziło mnie i paru koleżankom rozczarowania.
Do „Corso” przychodził też wielki pisarz Marek Nowakowski. Siedział, wypijał seteczkę albo dwie, ruszał na spacer i wracał. Taką właśnie miał metodę. Uważał, że wódkę należy rozchodzić. Miałem może 30 lat i obserwowałem go z sąsiedniego stolika. Bardzo kochałem jego książki, chciałem podejść, przedstawić się, zaproponowałbym kielicha. Może Marek Nowakowski by się zgodził? Niestety, zabrakło mi odwagi. Uznałem, że nie będę namolny i zostawiłem pana Marka w spokoju. Obiecywałem sobie, że stanę się znanym pisarzem i wtedy się napijemy.
Stałem się i co z tego? Marek Nowakowski zmarł w 2014 roku. Zrozumiałem wtedy, że z pewnymi rzeczami nie należy czekać. Rozmawiajmy z mądrymi ludźmi, póki są na świecie.
„Klub Kulturalny” do niedawno działał, za to Wódz od wielu lat nie żyje. Podobno utonął. Nie żyje też pan Marian, nie żyje jego syn. Co się stało? Tego nie wiem. Zmarł Marek Nowakowski. Nie ma „Tower”, „Corso” i baru „Skorpion”. Ta lista będzie się wydłużać.
Póki co, knajp nam nie otworzą. Zdziwiłbym się, gdyby to szczęsne wydarzenie nastąpiło przed końcem roku i celuję w środek wiosny jeśli mam być szczery. Mam wielu znajomych, a nawet przyjaciół z branży gastronomicznej. Myślałem trochę, co mogę dla nich zrobić, prócz zamawiania jedzenia na wynos, rzecz jasna.
Knajpy zamknięto nagle. Pozostał w nich alkohol. Ten najczęściej się nie psuje, co jest jedną z niezliczonych zalet tej wspaniałej, przyjaznej dla duszy substancji. Podczas cotygodniowych zakupów dbałem, aby w koszyku znalazła się jakaś zacna butelka (czułem wówczas, że zakupy nie są na próżno, a moja dusza pozostaje bezpieczna). Dziś tak już nie robię. Skontaktowałem się z ulubioną knajpą i zaproponowałem, że kupię od nich trochę mocnych alkoholi w uczciwej cenie, tak, aby zarobili. Wiem, że tak nie wolno, ale w obecnej sytuacji mało mnie to obchodzi. Więc kupię te flaszki i tyle. Pomogę ludziom, a i moja dusza poczuje się lepiej.
zobacz także
- Winamp wraca w całkiem nowej odsłonie
Newsy
Winamp wraca w całkiem nowej odsłonie
- Łukasz Orbitowski | Sympatia dla menela
Opinie
Łukasz Orbitowski | Sympatia dla menela
- Ponad 200 filmowych fotosów i ścieżka dźwiękowa z nowego filmu Finchera dostępne na „sekretnej” stronie
Newsy
Ponad 200 filmowych fotosów i ścieżka dźwiękowa z nowego filmu Finchera dostępne na „sekretnej” stronie
- Elon Musk zaprasza grafficiarzy do dekorowania fasady gigantycznej fabryki samochodów w Berlinie
Newsy
Elon Musk zaprasza grafficiarzy do dekorowania fasady gigantycznej fabryki samochodów w Berlinie
zobacz playlisty
-
John Peel Sessions
17
John Peel Sessions
-
Original Series Season 1
03
Original Series Season 1
-
David Michôd
03
David Michôd
-
Music Stories PYD 2020
02
Music Stories PYD 2020