Łukasz Orbitowski | Wyznania laureata07.12.2020
Zbigniew Flakus, autor grafik do moich felietonów tutaj otrzymał Złoty Miecz Klubu Twórców Reklamy za właśnie te prace. Gratuluję mu szczerze, życząc, aby ów miecz stał się orężem w dobrej, a nie złej sprawie. Już cieszę się na grafikę powstałą do tego, co teraz tutaj knocę.
Siedzę sobie w swoim czarodziejskim domu i patrzę na półeczkę z nagrodami, które otrzymałem. Mam taką, choć to pretensjonalne. Wzięła się stąd, że moje nagrody walały się po całym mieszkaniu. Jedna na biurku, inna wśród książek, spadało to dziadostwo i wadziło okropnie. Co z nimi zrobić? Przecież nie wyrzucę, nie mam pawlacza ani piwnicy. Więc zorganizowałem sobie tę półeczkę.
Półeczka jest oczywiście niekompletna. Brakuje na niej paru dyplomów oraz smoka wykonanego z masy papierowej, ofiarowanego mi lata temu na jednym z konwentów fanów fantastyki. Wcześniej uprawiałem literaturę grozy. Tego smoka wręczono mi wobec licznego audytorium i z nielichą pompą. Nagroda była za książkę, która dopiero się ukazała, więc wypchnięty przed mikrofon powiedziałem coś takiego:
– Uważam tę nagrodę za dobrą wróżbę!
Smok, przypominam, wykonany z masy papierowej i ustawiony na podstawce z gipsu rozleciał się, nim opuściłem scenę.
To nie była moja jedyna nagroda fantastyczna. Parę lat wcześniej dostałem inną, na którą właśnie w tej chwili spoglądam. To dziwaczne, choć urocze połączenie człowieka i startującej rakiety, wykonane z wyjątkowo ciężkiego stopu. Mógłbym nią robić biceps albo zamordować człowieka.
Z chwalebnym balastem na plecach poszedłem na autobus, potem na pociąg, kolejny pociąg, tramwaj i diabeł wie co jeszcze, w każdym razie w plecaku pękły ramiączka i targałem go w łapie. Zrozumiałem wówczas, że sukces ma swój ciężar, zwłaszcza gdy łączy się z cudzym.
Dostałem ją na wspaniałym konwencje odbywającym się na Warmii. Imprezę ledwo pamiętam, albowiem jej chwała zasadzała się na hektolitrach alkoholu wypijanego niemal od świtu, więc z wyjściem na podium miałem nieliche trudności. Przyznawano ją w kilku kategoriach. Ja dostałem za opowiadanie, kumpel z Krakowa za powieść. Nie stawił się po odbiór, abstynent jeden. Organizator poprosił mnie, czy mógłbym ją dostarczyć, skoro mieszkamy w tym samym mieście, laureat i ja. Zgodziłem się na własną zgubę.
Już jedna nagroda ważyła sporo, dwie sprawiły, że plecak boleśnie ciążył. Mało powiedziane. Z chwalebnym balastem na plecach poszedłem na autobus, potem na pociąg, kolejny pociąg, tramwaj i diabeł wie co jeszcze, w każdym razie w plecaku pękły ramiączka i targałem go w łapie. Zrozumiałem wówczas, że sukces ma swój ciężar, zwłaszcza gdy łączy się z cudzym.
Najważniejszą nagrodą polskiego środowiska fantastycznego jest Zajdel. Przez lata, jako aspirujący pisarz, marzyłem właśnie o niej. Otrzymałem chyba cztery nominacje, no ale żadnej statuetki. Siedziałem sobie na gali, w pierwszym rzędzie i patrzyłem jak tę nagrodę odbierają inni. Wielu twórców zna to doświadczenie. Jeśli mówią Wam, że znoszą to dobrze, pogodnie, że taka sytuacja ich nie dotyka – ani myślcie im wierzyć.
Potem przestałem pisać fantastykę i nie śniłem już o Zajdlu, postrzegając ten etap życia zawodowego jako klęskę. Odniosłem w zamian sukces jako autor powieści obyczajowych. No i pięknie. W międzyczasie, razem z Michałem Cetnarowskim, napisałem dowcipne opowiadanko na zadany temat. Płaciła korporacja. Postarałem się w miarę możliwości, mając jednak świadomość, że nie tworzę niczego wielkiego. Opowiadanie się ukazało, drapnąłem kasę i zapomniałem o wszystkim.
Pewnego sierpniowego popołudnia poszliśmy z panną na kielicha. Wypiliśmy swoje i zabraliśmy się na chatę taksówką. Zadzwoniła dobra przyjaciółka ze środowiska fantastycznego. Gratulowała mi, uszczęśliwiona. Zapytałem o co u diabła chodzi, a ona wypaliła:
– Łukasz, dostałeś Zajdla!
Ale jaja. Naprawdę mowę mi odjęło. Otrzymałem nagrodę, na której zależało mi najbardziej na świecie. W momencie, gdy odpuściłem i przestałem zajmować się fantastyką. Na domiar złego, nie odebrałem jej, nie odebrałem mojego Zajdla. Co prawda wiedziałem o nominacji, ale do głowy mi nie przyszło, że mogę ją otrzymać. Przecież nie dostałem jej tyle razy za dużo poważniejsze teksty. No i tak. Byłem strasznie zawstydzony i bardzo nieszczęśliwy jednocześnie, więc zrobiłem jedyną rzecz, jaka mi przyszła do głowy i chyba też jedyną, jaką należało. Zaalarmowałem taksówkarza, że musimy natychmiast zawracać z powrotem do centrum na wódkę!
Nagrody literackie również wiążą się z niecodziennymi wspomnieniami. Pewnego razu uhonorowało mnie nobliwe stowarzyszenie literackie. Towarzystwo zgromadzone na sali liczyło może setkę, a i średnia wieku była zbliżona. Posadzono mnie na podwyższeniu razem z chłopem, który wygłaszał laudację, oraz lektorem. Było bardzo fajnie, aż za robotę wziął się lektor. Przeczytał wyjątkowo bestialski fragment mojej książki, poświecony zabijaniu małych kotków. Wszyscy kochają małe kotki, prawda? Sala oniemiała. Ludzie siedzieli z otwartymi ustami, chowali twarze w dłoniach albo trzęśli się z oburzenia. W gruncie rzeczy im się nie dziwię. Lektor skończył, zapadła kamienna cisza, która przerwał dopiero chmurny starzec z pytaniem, na które żaden pisarz nie może zostać obojętnym:
– Panie Łukaszu, czemu w swoich powieściach używa pan tylu brzydkich słów?
Prawdziwy kapitan, postawiony wobec pewnej klęski celuje armatę we własny pokład i idzie na dno z własnym okrętem. Powiedziałem więc coś takiego:
– Tylu? Pan się głęboko myli. Ich jest bardzo niewiele. Widzi pan, ja myślę wyłącznie używając przekleństw. Każde zawiera całe kaskady kurew i zawiłe sploty chujów, oczywiście pierdolonych. Tak właśnie powstaje moja literatura. Potem redaktorka siada, przekreśla te kurwy, chuje, dzięki czemu książka, o trzy czwarte krótsza, zostaje szczęśliwie dopuszczona do druku. Proszę się nie dziwić dobrej pani redaktor, ma urwanie głowy ze mną i czasem przeoczy jakieś brzydkie słowo.
Śmieszkuję sobie, a przecież nagrody są ważne i sprawiają wiele radości. My twórcy potrzebujemy potwierdzenia sensu własnej drogi, no i grosiwa także.
Tak skończył się wieczór autorski. Z szacownego gremium może cztery osoby podeszły, żebym podpisał im książki. W tym czasie reszta towarzystwa wypiła całe wino czekające w salce obok. Zajęło im to może dwie minuty.
Śmieszkuję sobie, a przecież nagrody są ważne i sprawiają wiele radości. My twórcy potrzebujemy potwierdzenia sensu własnej drogi, no i grosiwa także. Nagrody przynoszą jedno z drugim a także jakąś dodaną, ulotną wartość, która pozostaje nie do przecenienia. Przecież Paszport Polityki zmienił moje życie. W zeszłym roku dostałem nagrodę od Lubimy Czytać. Tysiące czytelników zagłosowało na moją książkę. To naprawdę coś znaczy.
Cieszę się też, że sukces odniosłem późno, tuż przed czterdziestką. Gdyby przyszedł wcześniej (o czym tak marzyłem) zmieniłby mnie w okropnego, cynicznego megalomana, który traktuje ludzi przedmiotowo. Stałbym się złym człowiekiem. Nie, żebym był specjalnie dobrym, ale z pewnością by mi się pogorszyło. Tak, zmieniłbym się w potwora, a co gorsza uwierzyłbym, że ten świat nagród i poklepywania po plecach jest najważniejszym w świecie. A nie jest. Owszem, nagrody są istotne, ale chętnie wymienię wiele rzeczy, które są ważniejsze niż sukces: choćby miłość, dzieci, przyjaźnie, dobre zdrowie i zdolność do cieszenia się życiem.
Parę lat temu otrzymałem nominację do pewnej ważnej nagrody literackiej. Z nieznanych mi przyczyn zarządzono, aby laureaci pojechali na galę bez osób towarzyszących. Te umieszczono w innym samochodzie. W konsekwencji pojechaliśmy tam oddzielnie, ja i moja partnerka.
W konsekwencji, Klaudia czekała w hotelowym lobby razem z nieznanymi sobie ludźmi, a i oni nie mieli pojęcia, kim ona jest. Rozmawiano więc swobodnie i w pewnej chwili jakiś ważny, zorientowany w zawiłościach życia literackiego oraz szołbizu palnął coś takiego:
– A po co Orbitowskiemu ta nagroda? On sobie zawsze da radę.
Te słowa były najpiękniejszą nagrodą, jaką kiedykolwiek otrzymałem.
zobacz także
- Łukasz Orbitowski | Pan Horror
Opinie
Łukasz Orbitowski | Pan Horror
- Symulator siedzenia za biurkiem. „Aperture Desk Job” demonstruje możliwości przenośnej konsoli Steam Deck
Newsy
Symulator siedzenia za biurkiem. „Aperture Desk Job” demonstruje możliwości przenośnej konsoli Steam Deck
- Bokser, który stał się księdzem. Mark Wahlberg w zwiastunie filmu „Father Stu”
Newsy
Bokser, który stał się księdzem. Mark Wahlberg w zwiastunie filmu „Father Stu”
- Film w duchu „Dziecka Rosemary”. Obejrzyj zwiastun „False Positive”
Newsy
Film w duchu „Dziecka Rosemary”. Obejrzyj zwiastun „False Positive”
zobacz playlisty
-
Branded Stories PYD 2020
03
Branded Stories PYD 2020
-
Inspiracje
01
Inspiracje
-
CLIPS
02
CLIPS
-
Instagram Stories PYD 2020
02
Instagram Stories PYD 2020