Tak podobne, że aż podejrzane. Filmy, które zasługują na miano bliźniaków12.05.2022
Raz na jakiś czas do światowych kin trafiają niemal w tym samym czasie dwa dość podobne filmy podejmujące ten sam temat w zaskakująco podobny sposób. I nie ma w tym nic dziwnego, biorąc pod uwagę to, ile historii powstaje codziennie w głowach scenarzystów na całym świecie. Nie chodzi nam o bezczelne kopiowanie – proces produkcji filmu jest w końcu zbyt długi, żeby twórcy mogli świadomie od siebie zrzynać, wciąż zachowując zbliżoną datę premiery swoich dzieł. Mamy raczej na myśli zabawne zbiegi okoliczności, które świadczą o tym, że branża filmowa, podobnie jak wszystko inne, czasem pada ofiarą mód i przewidywalności. Przypominamy najciekawsze przypadki filmowych bliźniaków.
Dzień zagłady (1998), reż. Mimi Leder i Armageddon (1998), reż. Michael Bay
Zaczynamy od jednego z najbardziej popularnych przypadków hollywoodzkiego podwojenia. W ciągu niespełna dwóch miesięcy musieliśmy dwukrotnie mierzyć się z mało ciekawą perspektywą ogromnego kosmicznego kawałka skały lecącego prosto na Ziemię, by zgotować nam apokalipsę. Twórcy Dnia Zagłady podeszli do tematu na poważnie, ukazując z jednej strony misję mającą na celu uratowanie planety, zaś z drugiej rozmaite ludzkie strategie radzenia sobie z nieuchronnością zbliżającego się końca. Bay i spółka postawili w Armageddonie na humor i typowo hollywoodzki patos, dzięki któremu Bruce Willis potwierdził status jednego z najbardziej kasowych aktorów świata. Oba filmy opowiadają w zasadzie o tym samym, ale robią to na dosyć różne sposoby, więc amatorom tego typu rozrywki polecamy podwójny seans.
Truman Show (1998), reż. Peter Weir i Ed TV (1999), reż. Ron Howard
Atrakcyjna komedia Rona Howarda trafiła do kin niemalże rok po premierze refleksyjnego dzieła Petera Weira, jednak Ed TV był w rzeczywistości remakiem francusko-kanadyjskiego Ludwika z 19, króla szklanego ekranu, więc o kopiowaniu nie było mowy. W obu filmach widać natomiast rosnący z końcem XX wieku niekłamany niepokój wobec tego, w jaki sposób telewizyjne ekrany (i coraz bardziej popularne reality shows) kształtują i świadomość jednostek, i kierunki rozwoju społeczeństw. Obaj filmowcy podeszli do tematu w skrajnie odmienny sposób, ale podstawową różnicą był fakt, iż Truman Burbank został przez telewizję ubezwłasnowolniony i uprzedmiotowiony, zaś Ed z pełną świadomością pozwolił filmować swoje życie 24 godziny na dobę, by zdobyć sławę i odbić się od dna. W obu przypadkach ważną rolę odgrywali oglądający.
Zodiak (2005), reż. Alexander Bulkley i Zodiak (2007), reż. David Fincher
Historia perfidnego seryjnego mordercy o pseudonimie Zodiak, który mimo dekad policyjnego śledztwa nie został nigdy złapany ani nawet w stu procentach zidentyfikowany, spędzała sen z powiek Amerykanów na długo przed pojawieniem się obu produkcji, jednakże filmy Bulkleya i Finchera przywróciły ją na nowo w ramy kultury popularnej. Ten pierwszy skupił się na osobie funkcjonariusza policji, który nie radzi sobie ze świadomością, że nikt nie jest w stanie złapać szerzącego terror mordercy, co przekłada się na jego coraz gorsze relacje z żoną i synem. Fincher z kolei zarysował znacznie szerszą oraz bardziej skomplikowaną emocjonalnie panoramę losów policjantów, dziennikarzy i zwyczajnych ludzi, którzy byli w taki czy inny sposób powiązani ze sprawą. Zwycięzcą był oczywiście Fincher, jednak warto zapoznać się też z thrillerem Bulkleya.
Mroczne miasto (1998), reż. Alex Proyas i Matrix (1999), reż. siostry Wachowskie
Jeśli twórcy Truman Show i Ed TV zastanawiali się, do jakiego stopnia ekrany przyszłości będą kształtowały naszą rzeczywistość, tak Proyas oraz Wachowskie (a także Cronenberg w eXistenZ) szli jeszcze dalej, dociekając, czy aby wszyscy nie jesteśmy Trumanami tkwiącymi w symulacji rzeczywistości stworzonej przez nieznanych demiurgów. W Mrocznym mieście byli to tajemniczy obcy, w Matriksie maszyny, jednak fabuły i wydźwięk obu filmów były do siebie bardzo zbliżone. Różnica polegała na tym, że Matrix szybko stał się przebojem i zmienił kino na różne sposoby, a rok wcześniejsze Mroczne miasto nigdy nie doczekało się uznania, na jakie zasługiwało. O filmie wiedzą dziś miłośnicy oryginalnego kina, ale wciąż pozostaje on swego rodzaju perłą z lamusa.
Porwanie (2012), reż. Tobias Lindholm i Kapitan Phillips (2013), reż. Paul Greengrass
Jest to w pewnym sensie zaskakujące, że Hollywood nie pokusiło się o wyprodukowanie dwóch filmów o słynnych „somalijskich piratach”, bowiem na przełomie pierwszej i drugiej dekady XXI wieku zachodnie media bardzo się o nich rozpisywały. Amerykański Kapitan Phillips niejako wyczerpał temat, ukazując za pomocą opartej na prawdziwych wydarzeniach historii dwie strony medalu: subtelnie heroiczną walkę protagonisty o dobro swoje i swych ludzi oraz ekonomiczną desperację porywaczy, których do ataku zmusiło życie. Duńskie Porwanie podejmuje w zasadzie ten sam temat, jednak z perspektywy fikcyjnej opowieści, w której porywacze znajdują się na drugim planie – ważniejsze od ludzi są tu różne komercyjne i kapitalistyczne mechanizmy, które czynią ofiary i z atakujących, i z atakowanych. Oba filmy znakomicie się uzupełniają.
Iluzjonista (2006), reż. Neil Burger i Prestiż (2006), reż. Christopher Nolan
W ciągu zaledwie kilku miesięcy do światowych kin trafiły dwa zupełnie różne, a jednak bardzo podobne do siebie filmy o sztuczkach magicznych oraz potędze iluzji. Fabularnie oba opowiadały historię utalentowanych iluzjonistów, którzy zadziwiali publiczność coraz bardziej wyszukanymi występami, realizując w ukryciu swe prawdziwe cele. Narracyjnie oba podążały odmiennymi ścieżkami. Operując lekko baśniową konwencją, Iluzjonista oszukiwał widzów, żeby pomóc protagoniście zyskać miłość ukochanej kobiety, podczas gdy (anty)bohaterowie Prestiżu tworzyli coraz bardziej wyszukane sztuczki i ryzykowali życiem bliskich, aby wbijać sobie szpile i karmić swoje nienasycone ego. Eisenheim (Edward Norton) spełniał swoje marzenie, zaś Angiera (Hugh Jackman) oraz Bordena (Christian Bale) rozsadzała obsesja bycia najlepszym. Oba to klasyki.
Misja na Marsa (2000), reż. Brian De Palma i Czerwona planeta (2000), reż. Antony Hoffman
Kolejną fiksacją filmowców przełomu wieków był odległy oraz rozpalający wyobraźnię Mars, na temat którego niewiele było wtedy wiadomo (gwoli ścisłości, wciąż niewiele wiadomo, ale przez ostatnie dwie dekady poczyniliśmy ogromny postęp). Obie filmowe misje mają ustalić, czy Mars nada się na nowy dom dla ludzkości, jednak Misja na Marsa skręca w kierunku Bliskich spotkań trzeciego stopnia i dziecięcej fascynacji nieznanym, podczas gdy stąpająca mocniej po czerwonej ziemi Czerwona planeta serwuje widzowi efekciarskie kino katastroficzne, z którego jednak niewiele wynika. Rok później na ekrany kin trafiły odmieniające Marsa przez konwencję horroru Duchy Marsa Johna Carpentera, jednak nasz kosmiczny sąsiad doczekał się porządnego filmowego hitu dopiero kilkanaście lat później za sprawą reżysera Ridleya Scotta i aktora Matta Damona.
Lot 93 z Newark (2006), reż. Peter Markle i Lot 93 (2006), reż. Paul Greengrass
Z jakiegoś powodu World Trade Center Olivera Stone’a jest uważany za pierwszy amerykański film, który prawdziwie zmierzył się z traumą pozostawioną przez wydarzenia z 11 września 2001 roku, lecz kilka miesięcy wcześniej premiery miały dwie produkcje mówiące o ostatnim rejsie tytułowego samolotu linii United Airlines. Pierwszym był telewizyjny, niskobudżetowy Lot 93 z Newark, który skupił się na pasażerach feralnego lotu oraz ich rodzinach, posiłkując się wieloma ckliwymi scenami. Zaledwie trzy miesiące później, w kwietniu, świat zachwycił się utrzymanym w paradokumentalnym tonie dreszczowcem Paula Greengrassa, który zarysował znacznie szerszy kontekst pechowego lotu oraz przeniósł widzów w sam środek tamtych wydarzeń, nie pozwalając odetchnąć ani przez chwilę. Obie produkcje mają mimo to swoich zwolenników i przeciwników.
Olimp w ogniu (2013), reż. Antoine Fuqua i Świat w płomieniach (2013), reż. Roland Emmerich
Oto przykład bliźniaczo podobnych filmów, które opowiadają tak zbliżone do siebie historie, że w gruncie rzeczy trudno czerpać przyjemność z obcowania z oboma. Oto bezlitośni terroryści dokonują udanego ataku na Biały Dom – w Olimpie są z Korei Północnej, a w Świecie pochodzą z amerykańskiego podwórka. Głównym bohaterem Olimpu jest zhańbiony agent Secret Service, który musi wznieść się na wyżyny swych umiejętności, żeby uratować Prezydenta USA, zaś w Świecie były wojskowy, który chciałby służyć swemu prezydentowi jako agent Secret Service i dostaje od losu szansę, by się wykazać. Olimp to oldskulowe kino akcji i brutalnych atrakcji, zaś Świat celuje raczej w fajną sensacyjną komedię dla masowego widza. Olimp kosztował mniej i doczekał się dwóch kontynuacji, Świat kosztował więcej i słuch po nim po premierze zaginął.
Mrówka Z (1998), reż. Tim Johnson, Eric Darnell i Dawno temu w trawie (1998), reż. Andrew Stanton, John Lasseter
Tego typu komercyjne podwójności zdarzają się nie tylko w kinie aktorskim, ale także w filmach animowanych, których realizacja trwa przeważnie kilka – a czasem kilkanaście – razy dłużej. W przypadku Mrówki Z i Dawno temu w trawie chodziło nie tylko o kwestie fabularne i artystyczne, ale także o rywalizację między dopiero co powstałym DreamWorks i raczkującym wciąż Pixarem o pierwszeństwo w animowanym świecie. Oba filmy opowiadają o mrówkach-indywidualistach, które przy pomocy przyjaciół i nieznajomych zmieniają otaczającą ją rzeczywistość, ale Mrówka Z jest skierowana do nieco starszego widza, oferując nie tylko śmiech, ale też refleksję, podczas gdy przebój Pixara to klasyczna komedia familijna z wyraźnie zarysowanym morałem. Mimo to są to chwilami tak podobne filmy, że aż dziw bierze, że powstawały równolegle przez wiele lat.
Powrót do Garden State (2004), reż. Zach Braff i Elizabethtown (2005), reż. Cameron Crowe
Finiszujemy duetem, który dla jednych jest przykładem żerowania na czyjejś popularności, a dla innych sprawdza się doskonale w roli podwójnego seansu. Powrót do Garden State, opowieść o żyjącym w emocjonalnej izolacji mężczyźnie, który wraca w rodzinne strony na pogrzeb matki i odkrywa samego siebie na nowo, stała się dosyć szybko pozycją kultową. Duża w tym zasługa bezpretensjonalnej reżyserii Braffa i roli Natalie Portman, która stworzyła przed kamerami ideał ekscentrycznej dziewczyny z sąsiedztwa, w której nie można się nie zakochać. Gdy półtora roku później do kin trafiło Elizabethtown, opowieść o pechowcu, który wraca w rodzinne strony na pogrzeb ojca, po czym odnajduje miłość i sens życia, fani Powrotu oskarżyli Crowe’a o plagiat. Czy tak było, skoro prace nad Elizabethtown ruszyły na długo przed premierą Garden State?
zobacz także
- Muskulatura bez ćwiczeń? Eksperymentalna terapia genowa może być przełomem w leczeniu otyłości
Newsy
Muskulatura bez ćwiczeń? Eksperymentalna terapia genowa może być przełomem w leczeniu otyłości
- „Wybrałem obiektyw zamiast broni”. Powstał dokument o Gordonie Parksie
Newsy
„Wybrałem obiektyw zamiast broni”. Powstał dokument o Gordonie Parksie
- Trzy piosenki z zaskoczenia. SZA dzieli się nową muzyką
Newsy
Trzy piosenki z zaskoczenia. SZA dzieli się nową muzyką
- Sztuczne włókno trwalsze od pajęczych sieci. Do jego stworzenia wykorzystano bakterie
Newsy
Sztuczne włókno trwalsze od pajęczych sieci. Do jego stworzenia wykorzystano bakterie
zobacz playlisty
-
Cotygodniowy przegląd teledysków
73
Cotygodniowy przegląd teledysków
-
Papaya Young Directors top 15
15
Papaya Young Directors top 15
-
Papaya Films Presents Stories
03
Papaya Films Presents Stories
-
George Lucas
02
George Lucas