Ludzie |

„Kochamy oglądać katastrofy. Dopóki nie przytrafiają się nam”. Rozmawiamy z Davidem Thomsonem, legendarnym krytykiem filmowym24.06.2022

Stephen Lam / archiwum prywatne Davida Thomsona

Jest uznawany jest za jednego z najważniejszych krytyków filmowych swojego pokolenia. Ma na koncie około trzydziestu książek filmoznawczych (m.in. The New Biographical Dictionary of Film, The Whole Equation, Have you seen…?), a jego artykuły były publikowane m.in. w „Sight and Sound”, „Film Comment” czy „The New York Times”.

W 2019 roku David Thomson opublikował książkę Sleeping With Strangers: How the Movies Shaped Desire, w której łączy anegdoty filmowe z akademicką opowieścią o tym, w jaki sposób w historii kina pojawiło się pożądanie seksualne. Kilka miesięcy temu ukazała się zaś jego nowa pozycja, Disaster Mon Amour, która jest czymś zupełnie nowym w dorobku krytyka. To nie tylko rozprawa na temat różnych rodzajów „katastrof” – od tych osobistych po te, które dotknęły ludzkość na globalną skalę. To także pewien narracyjny eksperyment wykraczający poza sferę filmową

Jest pan prawdopodobnie jednym z najważniejszych krytyków filmowych na świecie. Czy w związku z tym osiągnął pan wszystko, co chciał?

Ależ skąd! Wstrząsa mną myśl, że ktokolwiek mógłby osiągnąć wszystko, o czym zawsze marzył. To awykonalne! Sam mam masę rzeczy, których nie udało mi się zrobić. Nie pojechałem do Indii, nie przeczytałem bardzo wielu ważnych książek… Wątpię, żeby kiedykolwiek udało mi się to nadrobić.

To dla pana powód do niezadowolenia?

Ubolewam, kiedy patrzę na listę rzeczy, których nie udało mi się zrealizować. Z drugiej strony wciąż wiem, że i tak osiągnąłem sporo w dziedzinie, jaką jest pisanie o filmie. Choć oczywiście w ciągu tych wszystkich lat popełniłem też wiele błędów. One uczą cię, że życie to rollercoaster – pełen nieustannych szans i przypadków. Nigdy nie wiesz, co się wydarzy i które decyzje mają realne znaczenie. 

David Thomson / fot. Stephen Lay / archiwum prywatne D. Thomsona
David Thomson / fot. Stephen Lay / archiwum prywatne D. Thomsona

Co z pana perspektywy złożyło się na sukces w roli krytyka filmowego?

Zajęło mi sporo czasu, aby zrozumieć dwie związane z nim rzeczy. Zorientowałem się, że jestem najlepszy w pisaniu o doświadczeniu oglądania filmów i zdałem sobie sprawę, że czytanie moich tekstów może być rozrywką dla innych ludzi. Dziś staram się odmieniać życie moich czytelników poprzez polecanie im tytułów, o których prawdopodobnie nigdy nie słyszeli. Wydaje mi się, że moje teksty mogą również pomóc czytelnikom ubrać w słowa ich odczucia o filmie. Nie interesuje mnie spoilerowanie filmu czy odkrywanie go poprzez analizę. Bardziej zależy mi na pisaniu o uczuciu, które kiełkuje w człowieku, kiedy obcuje z danym filmem. Dzięki moim tekstom prywatne przemyślenia o filmach stają się dla widzów o wiele jaśniejsze. I jest coś jeszcze: ja po prostu kocham pisać. Głównie o filmie, bo z tego mniej więcej udawało mi się utrzymać finansowo przez całe moje życie. Ale moje źródło utrzymania mogło być też zupełnie inne. Jestem na przykład ogromnym entuzjastą sportu. Gdyby kino nie istniało, mógłbym pisać głównie o sportach. Od zawsze chciałem też napisać książkę o pogodzie: o tym, w jaki sposób na nas wpływa i w jaki sposób do niej podchodzimy… Raczej nigdy tego nie zrobię, ale dochodzimy tu do sedna: ja muszę pisać, aby przetrwać! Uwielbiam również bawić się słowem. Piszę praktycznie codziennie, aby stymulować samego siebie. Kiedy tego nie robię, bywam nerwowy, niespokojny albo po prostu czuję się źle. I nie potrafię tego znieść! (śmiech).

W pan tekstach nie brakuje humoru. Czytelnicy nieraz zawracają uwagę na pański dowcip (ang. „wit”), który notorycznie wykorzystuje pan, pisząc o kinie. Czy musiał pan doskonalić go na przestrzeni lat?

Nie bardzo układało mi się z moim ojcem, ale uwielbiałem w nim jedną rzecz: kochał opowiadać kawały. Wówczas w moich oczach stawał się „lepszą osobą”, ponieważ zawsze zależało mu na tym, aby rozśmieszać ludzi. Jego inteligentny, wręcz czarny humor był integralną częścią mojego całego wychowania. Kiedy spotykasz kogoś po raz pierwszy, naturalnie wkrada się pewna nerwowość – jednak dzięki mojemu ojcu nie jestem już nieśmiały. Humor pozwala rozluźnić atmosferę w pomieszczeniu, wyeliminować rezerwę, z którą podchodzą do ciebie ludzie. Wierzę, że umiejętność rozśmieszania innych to wspaniały dar. Kiedy uda mi się napisać coś arcyzabawnego, wierzę, że nie tylko zostanie to docenione przez czytelnika/czytelniczkę, ale i zacznie się tworzyć między nami pewien rodzaj zażyłości.

Kino zlegitymizowało pragnienia seksualne ludzi. Mam wrażenie, że to właśnie dzięki filmom rozmawianie o seksie w tamtych czasach nie wiązało się już z takim tabu.

Skupmy się na chwilę na ostatnich wydarzeniach z pańskiego życia zawodowego. Jaka historia stoi za głównym tematem książki Sleeping with Strangers: How the Movies Shaped Desire? Pisał pan w niej, że wydawca sam go zaproponował, ale obstawiam, że jest tu drugie dno.

Tak, to był pomysł wydawcy, ale prędko go zmodyfikowałem. Począwszy od fotografii, a następnie przechodząc do kina, cały świat został pochłonięty przez ruchome obrazy; przez medium, które nauczyło nas, że niektóre twarze, np. aktorów czy aktorek mogą wywoływać w widzach pożądanie. Kino zlegitymizowało pragnienia seksualne ludzi. Mam wrażenie, że to właśnie dzięki filmom rozmawianie o seksie w tamtych czasach nie wiązało się już z takim tabu. Do tego żyję z przeświadczeniem, że cały proces wyzwolenia ruchu gejowskiego nie wydarzyłby się bez filmów, które rodziły pragnienie w widzach. Kino mówiło wówczas: „Spójrz na tę historię, patrz na tych aktorów! Niezależnie od płci czy orientacji możesz adorować każdą osobę, którą widzisz na ekranie”. Ten proces miał fantastyczne konsekwencje: spowodował, że życie wielu ludzi stało się znacznie ciekawsze, a nawet ekscytujące. Nie twierdzę, że filmy były jedynym czynnikiem, który wpłynął na wyzwolenie mniejszości seksualnych w XX wieku. Wydaje mi się jednak, że kino było kluczowym elementem całego obrotu spraw. Głównym założeniem tej książki było szczegółowe omówienie powyższej tezy. Ale nie zmienia to faktu, że przed nami jeszcze długa droga, aby sytuacja tych grup w pełni się zmieniła.

A jak było z Disaster Mon Amour, pańską najnowszą książką? Jej tytuł czerpie chyba z kultowego filmu Hiroszima, moja miłość (angielski tytuł: Hiroshima Mon Amour – przyp. red.)?

Ta książka jest efektem czegoś, co przytrafiło mi się w 2015 roku. Obejrzałem wtedy film San Andreas (2015), który nie jest niczym wybitnym, ale został znakomicie zrealizowany pod kątem wykorzystania CGI. Opowiada on o katastrofie związanej z licznymi trzęsieniami ziemi: widziałem ten film w pełnym kinie w San Francisco i cała widownia wręcz oszalała z podekscytowania. Kiedy nasze miasto było niszczone przez wspomniany kataklizm, wszyscy wiwatowali, śmiali się i krzyczeli. A przecież wiedzieli, że coś, co teoretycznie było jedynie fantazją ukazaną na ekranie, jawiło się jako zagrożenie. Wręcz niebezpieczeństwo, z którym żyją na co dzień. Sam byłem w San Francisco w 1989 roku i przeżyłem trzęsienie ziemi. Pewnie dlatego zafascynował mnie fakt, że ci ludzie potrafili się z tego śmiać.

San Andreas Official Trailer #1 (2015) - Dwayne Johnson Movie HD / autor: Movieclips Trailers

Dowiedział się pan, dlaczego reagowali w taki sposób?

Katastrofy są czymś złowieszczym. Czymś, co za wszelką cenę chcielibyśmy ominąć. Nawet teraz, w tym okropnym momencie dla naszej historii oglądamy obrazy wyniszczonej Ukrainy i czujemy się bezradni. A jednak okazuje się, że do tej narracji wkrada się jakiś rozrywkowy aspekt. Jest on bardzo mroczny i wiąże się z tym, że kochamy oglądać, kiedy coś złego przytrafia się innym… dopóki nie przytrafi się nam. Ten schemat mnie zafascynował. Napisałem tę książkę długo przed wybuchem wojny w Ukrainie, ale widzę tu pewną korelację. Żyjemy w czasach, w których w dwuznaczny sposób podchodzimy do tego, co dokładnie nazywamy „katastrofą”. To książka o wielu rodzajach katastrof. Obejmuje ona wszystko: od obozów koncentracyjnych po poślizgnięcie się na skórce od banana. Pokazuje, że nie mamy zdrowego poczucia proporcji w tym, co dokładnie nazywamy w naszym życiu „katastrofami”. 

Oglądamy, oglądamy, raz jeszcze oglądamy i nic z tym nie robimy! Jedynie przyzwyczajamy się do przemocy, która coraz częściej nas otacza.

Muszę też wspomnieć o tym, że Hiroszima, moja miłość była – zarówno jako film, jak i sam tytuł – czymś, co od zawsze mnie fascynowało. To historia miłosna, która ma miejsce na zgliszczach katastrofy atomowej z 1945 roku. Nawet jeśli Hiroshima była wydarzeniem, które przyczyniło się do końca II wojny światowej, nikt nie przywróci życia tym wszystkim ludziom. Po raz kolejny widzę pewną dwuznaczną niejasność w tej narracji. Nawet dziś boimy się bomby atomowej, boimy się Rosji i dlatego nie chcemy interweniować. Wychodzi więc na to, że noc po nocy wpatrujemy się w ekrany telewizorów i laptopów, oglądając wojenne nagrania. Oglądamy, oglądamy, raz jeszcze oglądamy i nic z tym nie robimy! Jedynie przyzwyczajamy się do przemocy, która coraz częściej nas otacza.

David Thomson / fot. Lucy Gray / archiwum prywatne D. Thomsona
David Thomson / fot. Lucy Gray / archiwum prywatne D. Thomsona

Obie książki składają się również z pańskich osobistych odczuć i anegdot. W Strangers… przyznaje się pan do zdrady, a w Disaster… znajdziemy zapiski z pańskiego pandemicznego dziennika. W poprzednich książkach trudno było znaleźć takie autorskie obnażenia. Dlaczego?

Starzeję się! Przez bardzo długi czas, kiedy jeszcze uczyłem jako profesor na kierunku filmoznawstwa na jednym z amerykańskich uniwersytetów, pisałem o filmach i starałem się pozostać w pełni obiektywny. W końcu tego wymaga od nas niepisana zasada. Jednak z czasem coraz bardziej zaczęło mi zależeć, aby pisać o tym, co znaczy dla mnie dany film i w jaki sposób kształtuje mnie doświadczenie obcowania z nim. Oglądanie filmu w kinie to niezwykły stan. Siedzimy w ciemności, czas na chwilę się zatrzymuje, a my na wielkim ekranie oglądamy te wspaniałe momenty. Momenty, które mogą być cudowne, które mają wręcz szansę uratować nasze życia. Czasem są one śliczne, czasem przerażające albo po prostu słabe, ale za każdym razem wpływają na nas w niezwykły sposób sposób. Tak właśnie działa magia kinematografii. Oglądamy filmy z uwzględnieniem naszych własnych fantazji. Od zawsze wierzono, że krytycy filmowi powinni pisać o tym, w jaki sposób „powstał” dany film, że ich obowiązkiem jest rozbijać go na atomy od strony technicznej. Ja natomiast czuję ogromną potrzebę pisania o tym, czym tak naprawdę te filmy są dla nas samych. Co mówią o naszych doświadczeniach? O każdym z osobna? Aby odpowiedzieć na te pytania, nie mogę pozostać „obiektywny”. Nie mogę trzymać „samego siebie” z dala od mojego pisania. To może kogoś oburzyć, ale jeśli chcę kontynuować obraną przez siebie ścieżkę, muszę robić to właśnie w ten sposób.

okładka książki „Disaster Mon Amour” Davida Thomsona / Yale University Press
okładka książki „Disaster Mon Amour” Davida Thomsona / Yale University Press
000 Reakcji

Czechofil, audiofil i entuzjasta tenisa. Uwielbia wywiady, rozmowa z pasjonatami to dla niego sama przyjemność. Pisuje dla Film.org.pl, współpracuje z portalem Movies Room, publikował dla Filmawki. Założyciel witryny Culture Cafe, na którą serdecznie zaprasza.

zobacz także

zobacz playlisty