Łukasz Orbitowski: Chciałbym zostać zapamiętany jako pisarz, a nie metal02.10.2020
Seria Metale szlachetne, nagrywana dla Audioteki w formie podcastu przez Łukasza Orbitowskiego, to – jak można przeczytać w zapowiedzi – rozmowy o świecie muzyki metalowej nie tylko dla metali. Skąd u pisarza miłość do tej muzyki?
Zastałem cię akurat w trasie – po spotkaniu autorskim w Turku. Jak wyglądają takie inicjatywy po lockdownie? Wcześniejsza niemożność ich organizowania odbierała pisarzom jedną z ważnych możliwości zarobku.
Łukasz Orbitowski: Tak się złożyło, że było to moje pierwsze spotkanie biblioteczne w tym roku. Nie wiem, jak sprawa wygląda u innych pisarzy, ale wcześniej takie wydarzenia organizowano głównie online, choć te w formie face-to-face już też mają miejsce. Pytanie tylko, jak to będzie funkcjonowało w następnych latach, kiedy na tego rodzaju przyjemności po prostu zabraknie pieniędzy. Ale z perspektywy miesięcy pandemicznych muszę powiedzieć, że „nie schudłem”. Ludzie przyszli tłumnie. Wejściówki są oczywiście teraz reglamentowane – nie wszyscy mogą wejść na takie spotkanie, obowiązują limity osób. Ale w Turku był komplet.
Niedawno miała miejsce premiera pierwszego odcinka twojego podcastu Metale szlachetne realizowanego dla Audioteki. Jesteś kolejnym pisarzem, który postanowił sprawdzić się w tej formie, która ostatnio jest bardzo popularna. Na czym polega jej fenomen?
Nie jestem teoretykiem mediów, ale jako autor podcastu mogę się przyznać, że w życiu żadnego nie wysłuchałem. Mogą się jednak pokusić o ocenę tego zjawiska – myślę, że chodzi o to, z kim chcemy spędzać czas. Kogo pragniemy zaprosić do domu. To tak jakby ktoś chciał spędzić popołudnie z Anią Gacek albo z Jordanem Petersonem. Myślę, że to kwestia osobistej sympatii słuchaczy – ktoś lubi danego twórcę czy dziennikarza, więc sięga po podcast tej osoby, by spędzać z nią przyjemnie czas raz w tygodniu. Kiedyś nie mieliśmy takich możliwości.
Kiedy masz kilkanaście lat, to pytasz siebie: kim jesteś? Kim chcesz być? Ja sobie wymyśliłem wówczas, że będę metalem. To oczywiście z perspektywy dorosłego wydaje się idiotycznym wyborem, ale dla 14-latka nie było takim złym rozwiązaniem.
W swojej serii – jak zapowiadasz, i widać to po otwierającej ją rozmowie z Michałem Stępniem – zamiast skupiać się na płytach, analizujesz muzykę metalową z perspektywy kulturowej, nawet psychologicznej. Podczas twojej dyskusji z muzykiem Medico Peste padło nawet stwierdzenie, że „black metal to krzyk pękniętej duszy”. Idąc proponowanym przez ciebie tropem, zapytam – co sprawiło, że pokochałeś tę muzykę?
Jestem metalowcem, odkąd „jestem”. Ta muzyka pojawiła się w moim życiu, kiedy miałem 12–13 lat. Wcześniej byłem berbeciem – nie pamiętam dobrze siebie z tego okresu, więc mnie nie było. Potem „zjawił się” metal, więc i ja się „pojawiłem”. Oczywiście ta muzyka na początku mojego życia spełniała bardzo wiele funkcji, których nie pełni w przypadku dorosłego człowieka. Po pierwsze, metal fascynował mnie jakąś tajemnicą – wydawał się groźny, mroczny. Choć w gruncie rzeczy taki nie jest, bo przecież mrok metalu jest mrokiem bajkowym. Metal jest straszny jak Baba Jaga.
Ale ten gatunek dał mi też poczucie tożsamości oraz przynależności. Kiedy masz kilkanaście lat, to pytasz siebie: kim jesteś? Kim chcesz być? Ja sobie wymyśliłem wówczas, że będę metalem. To oczywiście z perspektywy dorosłego wydaje się idiotycznym wyborem, ale dla 14-latka nie było takim złym rozwiązaniem. Bo metal dał mi też społeczność. Byłem dziwnym dzieckiem, które czytało dużo książek; żyło w świecie fantazji. A ta społeczność to nie byli tylko kumple i dziewuchy, ale i szansa bycia wśród swoich. Wśród ludzi, którzy szukają czegoś podobnego. Którzy mają skłonność do pewnego rodzaju fantazjowania. Do romantyzmu rozumianego jako tęsknota za tym, co inne.
Stereotyp mówi, że muzyka metalowa jest popularna przede wszystkim na północy Europy. Choć Polska wydała na świat kilka kapel, które odniosły duży sukces za granicą, metal – generalizując – kojarzy się ze Skandynawią, skąd pochodzi wiele zespołów grających ten gatunek muzyki. Czy ma to związek z jakimś szczególnym uwarunkowaniem geograficznym albo społecznym?
Uważam, że tezy te odrobinę rozmijają się z prawdą. Polska tak naprawdę jest metalową potęgą. Bo przecież takie zespoły jak Mgła czy Vader grają ogromne światowe trasy. Jak byłem na koncercie Mgły w Czechach, to słuchało go jakieś 15 tys. osób. Furia z kolei robi muzykę do przedstawień teatralnych. No i przede wszystkim mamy Behemotha. Behemoth jest największym zespołem w historii polskiej muzyki, jeżeli chodzi o popularność światową. Ani – znani na świecie – Mazowsze czy Basia Trzetrzelewska – ani znany w kraju Zenek Martyniuk nie mogą pod tym względem się z nimi równać. Największym produktem popkulturowym Polski jest więc zespół black metalowy!
A co do Skandynawii – czemu jest tam tak wiele znakomitych metalowych kapel? Wydaje mi się, że wynika to z dwóch czynników. Po pierwsze, z melancholijnej natury Skandynawów. Po drugie – z państwa dobrobytu i z programów kulturalnych adresowanych do młodych ludzi. Tam, kiedy przykładowo młody Norweg te ćwierć wieku temu postanowił grać black metal czy death metal, to mu państwo dołożyło do instrumentów. Tak samo jest i dziś. Dostaje się salkę, jakiegoś znanego tutora, i się rozwija. Ma się po prostu wsparcie od państwa. A proszę sobie na przykład wyobrazić, że w 1993 r. w Polsce, mając 15 lat, postanawia się założyć zespół i grać black metal. Wtedy przecież nie było nawet domów kultury, a o dofinansowaniu do drogich wówczas instrumentów nawet nie można było marzyć. Zresztą, co by na to powiedziała większość rodziców? Weź się gówniarzu w głowę walnij! A norwescy czy szwedzcy rodzice kupują swoim dzieciakom instrumenty, żeby grały tę hałaśliwą muzykę. To jest właśnie różnica – w mentalności, w podejściu do młodych i w stosunku państwa do promowania kultury i chęci zainteresowania nią młodych ludzi. Dlatego oni są przed nami.
Pamiętam, jak się mój starszy syn zapytał, czy może słuchać hip-hopu, w którym są przekleństwa. Co miałem odpowiedzieć? Oczywiście, że tak!
Mgła czy Behemoth to faktycznie zespoły znane na całym świecie. Patrząc jednak na obecne trendy, można dojść do wniosku, że metal interesuje młodych w mniejszym stopniu. Najpopularniejszym gatunkiem wśród nastolatków jest hip-hop.
Oczywiście, moje dzieci słuchają hip-hopu. Ze wskazaniem na Taco Hemingwaya. A kiedy mnie nie ma, to puszczają sobie Cypisa (śmiech). Pamiętam, jak się mój starszy syn zapytał, czy może słuchać hip-hopu, w którym są przekleństwa. Co miałem odpowiedzieć? Oczywiście, że tak! Nie chcę, żebyś przeklinał w domu i używał takich słów. Ale słowa powszechnie uważane za obelżywe są bardzo często integralną częścią przekazu literackiego obecnego w hip-hopie, i chcę, żeby korzystał z nieocenzurowanej wersji kultury także w wymiarze tekstów hip-hopowych.
A czy uważasz, że metal lub ogólnie cięższe gitarowe brzmienia mogą stać się jeszcze silnym trendem w mainstreamie muzycznym? W trapie pojawiają się takie tendencje – np. raper Bones to postać mocno czerpiąca z metalowej estetyki. Nie jest to jednak osoba z głównego nurtu.
Moim zdaniem metal trochę w tym mainstreamie jest. Zwróć uwagę, że wiele metalowych zespołów grało w Polsce stadionowe koncerty. Teraz oczywiście są to przeważnie gwiazdy zachodnie w rodzaju Metalliki czy Iron Maiden, ale ta publiczność, którą skupiają, jest duża. W gruncie rzeczy nie wiem, co by się musiało stać, żeby ten metal był jeszcze bardziej popularny. Biorąc pod uwagę charakter tej muzyki, naprawdę masa ludzi jej słucha. Popularność metalu jest obecnie największa, odkąd pamiętam.
Kiedyś miałem pomysł napisania biografii nieistniejącego polskiego zespołu metalowego o nazwie Legislathor. To kapela, która w logo miałaby kościotrupa z sędziowskim młotkiem, a jej pierwsza płyta nazywałaby się „Twarde prawo, ale prawo”.
Czy myślałeś o tym, aby – wzorem twoich najpopularniejszych powieści opartych na faktach, jak „Inna Dusza” czy „Kult” – uczynić głównym motywem nowej książki historię związaną z zespołem metalowym lub środowiskiem skupionym wokół tej muzyki? Biorąc pod uwagę mrok twojej prozy, od razu na myśl przychodzi mi Varg Vikernes.
(Śmiech). Kiedyś miałem pomysł napisania biografii nieistniejącego polskiego zespołu metalowego o nazwie Legislathor. To kapela, która w logo miałaby kościotrupa z sędziowskim młotkiem, a jej pierwsza płyta nazywałaby się „Twarde prawo, ale prawo”. Chciałem się trochę zabawić i walnąć takie fikcyjne dzieje grupy, której nie ma, ale stwierdziłem, że mi się nie chce, i że to jest w sumie głupi pomysł. I dobrze, bo teraz, jak pojawił się jeszcze mój podcast, to myślę, że w moim życiu publicznym jest aż za dużo tego metalu. Bo jednak, wbrew tym zamiłowaniom, chciałbym zostać zapamiętany jako pisarz, a nie metal.
A czy jest jakakolwiek głośna historia „niemetalska” z ostatnich 10 lat (akcja Kultu ma miejsce w latach 80., Inna dusza dzieje się na początku lat 90. – przyp. red.), która mogłaby stać się kanwą twojej powieści?
Nic takiego nie przychodzi mi do głowy. Szukając tematu do nowej książki, musiałem cofnąć się aż do lat 50., i pewnej głośnej ucieczki sowieckiego oficera i jego polskojęzycznej kochanki. Tym aktualnie się zajmuję.
Co do wracania do różnych epok – masz niezwykłą umiejętność oddawania ducha czasów, klimatu miejsc. Czy stosujesz jakieś nietypowe techniki riserczerskie?
Korzystam oczywiście z wszystkich dostępnych możliwości w tym zakresie. Na przykład z Inną duszą sprawa była w miarę prosta – mogłem się posilić własną pamięcią. Pamiętam dość dobrze lata 90. Dorastałem na krakowskim Kazimierzu, który w czasach mojego dzieciństwa i wczesnej młodości był dzielnicą przemocy oraz biedy. W konsekwencji czego mogłem to doświadczenie przenieść na ulicę w Bydgoszczy, na której żył narrator Innej duszy. Niestety, im dalej, tym gorzej. Teraz siedzę w latach 50., i to w Gdyni – w czasach, których pamiętać nie mogę, i męczę się strasznie. Na szczęście technologia poszła do przodu i ogromne zasoby prasy zostały zarchiwizowane i zdigitalizowane. Bo podstawą mojej pracy w aspekcie odwzorowywania życia w innych czasach jest kontakt z prasą lokalną z epoki. Jeszcze 6 lat temu podczas pisania Innej duszy musiałem siedzieć w bibliotece. Teraz na szczęście mam wszystkie potrzebne informacje w zasięgu jednego kliknięcia.
Zadaniem artysty jest opowiadanie historii – o życiu, o świecie. W całej ich złożoności. A nie angażowanie się w jakikolwiek spór czy w jakąkolwiek walkę, nawet w słusznej sprawie. Nie od tego są moje książki, moje pisanie. Tak to sobie zdefiniowałem i tego się trzymam.
Czy możemy się spodziewać jakichś zmian w kontekście twojej nowej twórczości? W ostatnim czasie w kulturze coraz bardziej widoczne jest zaangażowanie polityczne artystów. Ty także za pomocą social media wsparłeś społeczność LGBT w dobie największej nagonki na tę grupę. Czy w najbliższym czasie dostaniemy trochę literatury zaangażowanej także od Łukasza Orbitowskiego?
W żadnym wypadku. Zadaniem artysty jest opowiadanie historii – o życiu, o świecie. W całej ich złożoności. A nie angażowanie się w jakikolwiek spór czy w jakąkolwiek walkę, nawet w słusznej sprawie. Nie od tego są moje książki, moje pisanie. Tak to sobie zdefiniowałem i tego się trzymam. Ja ogólnie jestem zdystansowany do życia publicznego. Natomiast w wypadku LGBT uważam, że postąpiłem bardzo słusznie, i mam wrażenie, że ten głos był potrzebny. Myślę, że od czasu do czasu będę się odzywał i działał w jakiejś tzw. słusznej sprawie. Natomiast nie chcę zostać bojownikiem czegokolwiek. Są artyści bardzo zaangażowani w kwestie polityczne, jak np. Maciek Stuhr. To nie moja droga. Są artyści zaangażowani w kwestie pomocowe – mam na myśli Sylwię Chutnik. To również nie jest moja droga. Ja tak nie umiem, to nie jest mój świat. Życie nauczyło mnie też, że łatwo dać się wmanewrować w coś, co okaże się potem nie do końca słuszne.
Jak zamieściłem wpis o LGBT, to odzew był ogromny. I to rzeczywiście miało swój impakt – ludzie pisali do mnie, dziękowali. Zrozumiałem wówczas, że zrobiłem coś potrzebnego. Ale dlaczego tak się stało? Bo nie robię takich wystąpień cały czas. I tego się będę trzymał. Angażować się rzadko, ale mocno, konkretnie i w starannie dobranym celu.
Z drugiej strony przez media przeszła też ostatnio dyskusja na temat pojęcia „cancel culture”, czyli unieważniania artystów za ich wypowiedzi czy czyny. Określenie to przebiło się do głównego nurtu głównie w kontekście burzy wokół wypowiedzi J.K. Rowling, która wzięła w obronę kobietę krytykującą ustawę gwarantującą możliwość zmiany płci i legalnej identyfikacji z nią. W Polsce ostatnia głośna afera w środowisku literackim dotyczyła opowiadania Komudy w „Nowej Fantastyce” i negatywnego przedstawienia w nim osób homoseksualnych.
Absolutnie nie łączyłbym tych dwóch spraw. Z tego co wiem, Jacek Komuda rzeczywiście dopuścił się jakiegoś przekroczenia. Natomiast Rowling – od biedy można uznać jej wypowiedź za niefortunną. Czasy, w których ludzie próbują skreślać dorobek czyjegoś całego życia, niezbyt mi się podobają. Póki co cancel culture nie działa w Polsce. Niezależnie, co sądzić o opowiadaniu Komudy – ja akurat mam bardzo negatywne zdanie – media prawicowe wzięły go w obronę i uważam, że na tej sytuacji skorzystał. Dlatego ważne jest pytanie o skuteczność cancel culture. Zweryfikujemy ją za 50 lat. Czy ci, których teraz próbują skreślić, zostaną zapomniani? Czy można skreślić autorkę, której dziecięcych bohaterów pokochały miliony ludzi na całym świecie? Może nie można. Ja patrzę na to z niepokojem, z tego prostego powodu, że niekoniecznie jest tak, że dobry twórca jest jednocześnie dobrym człowiekiem. Bardzo często dzieje się inaczej. Kulturę niestety robią też zwyrodnialcy, czy ludzie niscy, mali. Ale ich dorobek też jest dorobkiem.
„Metale szlachetne Łukasza Orbitowskiego to jedna z wielu autorskich audycji, które znajdą się w jesiennej ramówce Audioteki. Pozostałe podcasty poprowadzą Anna Gacek, Filip Springer, Marta Dymek i Michał Nogaś. Ze szczegółami dotyczącymi ich programów można zapoznać się TU.
zobacz także
- Zadie Smith: Głos dla niesłyszanych
Ludzie
Zadie Smith: Głos dla niesłyszanych
- Łukasz Orbitowski | Polski zapieprz, czyli kolejna cegła w murze
Opinie
Łukasz Orbitowski | Polski zapieprz, czyli kolejna cegła w murze
- Michelle Williams zagra Peggy Lee, autorkę przeboju „Fever” z 1958 roku
Newsy
Michelle Williams zagra Peggy Lee, autorkę przeboju „Fever” z 1958 roku
- Legendy synth popu łącza siły. Posłuchaj „Purple Zone” – wspólnego singla Soft Cell i Pet Shop Boys
Newsy
Legendy synth popu łącza siły. Posłuchaj „Purple Zone” – wspólnego singla Soft Cell i Pet Shop Boys
zobacz playlisty
-
CLIPS
02
CLIPS
-
Papaya Young Directors top 15
15
Papaya Young Directors top 15
-
Papaya Young Directors 5 Nagrodzone filmy
09
Papaya Young Directors 5 Nagrodzone filmy
-
PZU
04
PZU