Rysy: Trzeba pięknie żyć i się dobrze bawić 25.03.2021
Łukasz Stachurko i Wojtek Urbański zachwycili rodzimą scenę muzyczną albumem Traveler, zagrali koncerty na najważniejszych polskich festiwalach, a u szczytu popularności ogłosili koniec kariery. Niespodziewanie, po czterech latach, Rysy wracają do gry z płytą nagraną dla własnej wytwórni Dyspensa Records. Rozmawiamy z duetem o tym, czy praca zespołowa jest trudna i jaki jest balans pomiędzy intuicją a kalkulacją w ich procesie twórczym. Przyglądamy się też ładunkowi emocjonalnemu płynącemu z muzyki elektronicznej.
Pamiętam jeden z pierwszych koncertów Rys, który odbył się w lutym 2015 roku w poznańskich Ptaptach. Miałem wtedy poczucie, że jestem świadkiem czegoś nowego na polskiej scenie. Towarzyszyło wam podobne wrażenie?
Wojtek Urbański: Z pewnością nie byliśmy pierwszym duetem elektronicznym, bo istniał już przecież na przykład Xxanaxx czy Rebeka. Rzeczywiście czuliśmy jednak, że nasza propozycja jest czymś nowym. Włożyliśmy w Rysy mnóstwo pracy producenckiej. Na tamtym etapie, już po skończeniu płyty Traveler, uświadomiliśmy sobie, że wydarzyło się coś ważnego. Siedzieliśmy osiem miesięcy w studio non stop, rzuciliśmy wtedy wszystkie inne aktywności. To było na tyle intensywne wejście, że czuliśmy, że nie mogło się nie udać.
Łukasz Stachurko: Podeszliśmy do całej sprawy bez kompleksów, ponieważ chcieliśmy zrobić coś bardzo autorskiego. Poznaliśmy się na długo zanim zaczęliśmy cokolwiek nagrywać. Gdy już do tego doszło, poświęciliśmy na to bardzo dużo czasu. Zanurzyliśmy się w tworzenie i rzeczy zaczęły dziać się samoistnie. Mocno eksperymentowaliśmy – nie planowaliśmy zrobić żadnego określonego projektu, tylko zamknęliśmy się w jednym miejscu i stąd efekt, którego wcześniej nie zaprojektowaliśmy. Pewnie dlatego miał taki wydźwięk i formę.
Wspominacie, że znaliście się jeszcze przed założeniem Rys. Czy taka długoletnia znajomość może przeszkadzać w procesie twórczym?
Ł: Nasza metoda zakłada zero kompromisów. Musimy się dogadać, ale jeżeli mamy wspólne wątpliwości, odrzucamy pewne rzeczy. Rysy to dla nas najbardziej wymagający projekt pod względem kontroli jakości. Osobno przywiązujemy dużą wagę do szczegółów, a w duecie to jest ekstremalne. Na siedemdziesiąt pomysłów przechodzi dziesięć. Ponadto nie wyobrażam sobie tworzenia muzyki z kimś, kogo nie znam. To dość intymna sytuacja, w której bardzo istotne jest zaufanie. Znamy się już bardzo długo. Można powiedzieć, że wspólnie dojrzewaliśmy muzycznie. W takich okolicznościach łatwiej się współpracuje.
W: Przy okazji różnych kooperacji bywa, że ktoś na coś mocno naciska – wiem to z autopsji, bo często pracuję na zlecenie, żeby współtworzyć jakąś piosenkę. Dużo rzeczy, które finalnie mają artystyczny walor, wynika z ambicjonalnych względów albo kalkulacji. Musisz coś zmienić, ale do końca nie wiesz dlaczego i masz poczucie, że nie wynika to z muzycznych kwestii. Taki piękny przelot artystyczny miałem w życiu tylko z Łukaszem, chociaż ostatnio mam taki również z Tymkiem. Nie chcę już pracować inaczej.
Ł: W Rysach całkowicie ufamy swojej intuicji, nie kalkulujemy. Jeśli którykolwiek z nas ma jakieś wątpliwości, nawet pozornie pozbawione sensu, to zawsze bierzemy je pod uwagę i wałkujemy pomysł, aż obaj jesteśmy pewni. Jeśli jest cień wątpliwości to porzucamy pomysł, często w zaawansowanym stadium. Nauczyliśmy się, że w Rysach nie ma miejsca na artystyczne kompromisy.
W trakcie waszej przerwy od Rys zajmowaliście się solowymi projektami. Czym nagrywanie w pojedynkę różni się dla was od pracy zespołowej?
Ł: Wypracowaliśmy sobie wspólne brzmienie Rys. Mamy też ustalony system pracy, swoje sprawdzone metody i tryb. Czasem zdarza się, że Wojtek zaproponuje coś co jest utrzymane bardziej w jego stylu, niekiedy ja za bardzo polecę w jazdę spod znaku Sonar Soul, wtedy odpuszczamy albo bierzemy taki pomysł do swoich projektów. Natomiast nigdy nie mamy wątpliwości kiedy udaje nam się stworzyć numer Rys.
W: Druga płyta może się różnić stylistycznie od debiutu, pojawiają się inne wątki, ale nadal słychać, że to nasza robota. Cały czas tkwimy w limbo emocjonalnym, podczas gdy ja w swoim solowym projekcie przekraczam granice, idąc choćby całkowicie w mrok. Gdy w Rysach coś jest zbyt tajemnicze, groźne albo bajkowe, rezygnujemy z tego. Jesteśmy zawieszeni pomiędzy smutkiem a radością. Jeśli chodzi o emocje, mamy bardzo jasno ustalony zakres barw, którymi operujemy.
Ł: Sam jestem DJ-em, przetwarzam gigantyczne ilości muzyki i pzekopuję Discogsa w poszukiwaniu olskulowych perełek. Fascynację acidem i elektroniką rodem z lat 90’ przemycam pełnymi garściami w projektach Sonar Soul i SONAR, ale na gruncie Rys przetwarzam ją w taki sposób, żeby pasowała do stylu zespołu. Wiemy, kiedy osobiste inspiracje są zbyt oczywiste i wtedy z nich rezygnujemy. Poza tym mamy bardzo określoną metodę działania, zwłaszcza gdy mowa o procesie technologicznym.
Jak dzielicie się pracą?
W: Łukasz niestrudzenie szuka sampli, a ja obsługuję syntezatory, programuje bity i uwielbiam na koniec osadzić pod tym wszystkim chwytliwą linię basu. Melodia w utworze, a co za tym idzie emocje są dla mnie kluczowe.
Ł: Wyobrażam sobie tę metodę w taki sposób: ja dostarczam materiał, budulec i tworzę pewne środowisko, Wojtek konstruuje z tego konkretne melodie, a następnie wspólnie nad tym siedzimy, aranżujemy formy, dopieszczamy szczegóły. To bardzo określony proces, w którym każdy zna swoje miejsce. Nie wchodzimy sobie w drogę.
Analizowanie przebiegów melodii zupełnie nie jest dla nas. Trzeba coś przeżyć, żeby następnie wydarzyło się to w dźwiękach.
Wspomnieliście o emocjach. Jak wykrystalizować je w muzyce elektronicznej, często pozbawionej wokalu i warstwy lirycznej?
Ł: Tworzeniu naszej muzyki towarzyszy przede wszystkim dobra zabawa i sprzyjające okoliczności powstawania. Nie chcemy kombinować i przesadnie myśleć o emocjach, tylko je przeżywać i przelewać na dźwięki. Dużo lepszy rezultat przynosi nam wyjechanie na trzy dni na działkę. Zabranie sprzętu, spacery po parku, rozmawianie o życiu, wzajemne nakręcanie się – po tym wszystkim muzyka się z nas wylewa. Analizowanie przebiegów melodii zupełnie nie jest dla nas. Trzeba coś przeżyć, żeby następnie wydarzyło się to w dźwiękach. Nie da się tego oszukać: nie ma drogi na skróty.
W: Naszym podstawowym testerem jest serce i to, czy pojawiają nam się ciarki na ciele. W Rysach emocje są zawieszone, są zawsze gdzieś pomiędzy smutkiem a radością. Udało nam się wypracować rysową nutę melancholii i rozedrgania.
Czy można tak silnie odczuwać muzykę w warunkach domowych, a nie na koncertach? Pandemia uniemożliwiła tę drugą opcję.
Ł: Wydaje mi się, że muzyka Rys jest bardzo plastyczna i dobrze dopasowuje się do różnych warunków, w których jest odbierana. Możesz włączyć ją w samochodzie, posłuchać w klubie, ale może być też tłem do patrzenia w gwiazdy. Na pewno nasz drugi album będzie bardziej klubowy od debiutu, bardziej progresywny brzmieniowo, co nie znaczy, że zabraknie tam kompozycji sprzyjających kontemplacji.
W: Czujemy jednocześnie, że dla Rys istnieje szerokie spektrum możliwości, które wynika również z tego, że nie jesteśmy przyporządkowani do jednego stylu. Jeśli zaczynamy dryfować za bardzo w określonym kierunku, jest to dla nas sygnał do tego, żeby zawrócić. Z drugiej strony, często słyszeliśmy zarzut dotyczący tego, że nie potrafimy się zdefiniować, sformatować pod konkretny styl. Nie znajdziemy się w zestawieniach poplisty, bo jesteśmy zbyt elektroniczni, ani w książce o techno, bo jesteśmy zbyt popowi, dla niektórych hermetycznych środowisk... Kiedyś się na to złościłem, a teraz myślę, że to wspaniale nie być zaszufladkowanym. Tworzymy sobie swój świat.
W 2017 roku poinformowaliście o tym, że zawieszacie działalność Rys na czas nieokreślony. Kiedy postanowiliście, że wracacie do gry?
W: Zrobiliśmy przerwę, bo poczuliśmy, że materiał z Travelera już się wyczerpał – zarówno koncertowo, jak i energetycznie. Nie nagrywaliśmy wtedy nowej muzyki. Przełom nastąpił bardzo naturalnie, gdy rozpoczęła się pandemia koronawirusa i nagle pojawiło się więcej czasu. Będąc dorosłym, twórczym, aktywnym człowiekiem i mając na głowie wiele projektów, trzymasz zawsze wypełniony kalendarz, aż tu nagle pojawiło się w nim trochę miejsca.
Ł: Po wydaniu Travelera nastąpiły dwa bardzo intensywne lata. Musieliśmy po nich odpocząć i zabrać się za swoje osobiste sprawy. Rysy od samego początku były mocno absorbującym i wyczerpującym projektem.
W: W pandemii udało nam się opracować nowy sposób tworzenia muzyki, o którym już wspomnieliśmy. Jeździliśmy na działki – mieliśmy pięć turnusów w różnych miejscach rozsianych po Polsce. Wybieraliśmy małe, drewniane domki. Nie planowaliśmy, że nagramy tę płytę tak szybko. Po pierwszym wyjeździe mieliśmy już dziesięć szkiców, a następne okazały się równie owocne. Płytę układaliśmy z ponad 60 szkiców...
Ł: Mieliśmy poczucie, że zawiesiliśmy działalność w najgorszym możliwym momencie, bo u szczytu popularności. Teraz wracamy w równie niesprzyjającym okresie – przekornie i pod prąd.
Dobrze o tym słyszeć, zwłaszcza że dla wielu muzyków pandemia nie jest łatwym okresem.
Ł: To problem związany ze specyfiką branży w Polsce. W pewnym momencie mogliśmy utrzymać się wyłącznie z grania jako Rysy, ale żaden z nas na dłuższą metę nie wierzył, że należy postawić jedynie na koncertowanie. To zbyt duże ryzyko, zwłaszcza, że stawia artystę w dość niewygodnej sytuacji – jest finansowo uzależniony od swojej twórczości. Obaj z Wojtkiem – on bardziej muzycznie, ja filmowo-produkcyjnie – ogarniamy swoje światy zarobkowe. Staramy się uniezależnić naszą sytuację finansową od sukcesu projektu, w który wkładamy tak dużo serca.
W: Lubimy występować na żywo, ale rezygnacja z koncertów zupełnie nie oznaczała porzucenia tego, co kochamy. Uwielbiamy pracę w studiu, a pandemia tylko to potwierdziła. Mieliśmy mniej rozpraszaczy i dobrze spożytkowaliśmy dany nam czas. Możesz siedzieć w domu z osobą, z którą postanowiłeś dzielić życie, organizować swój czas na nowy sposób, wracać do korzeni i wartościować rzeczy. Świat zwolnił. Tak rozumiane oczyszczenie i uspokojenie miało duże znaczenie przy tworzeniu muzyki tak, jakby robiło się to po raz pierwszy. Gdy jest się dorosłym człowiekiem żyjącym w kapitalizmie, bardzo łatwo o tym zapomnieć.
Na waszej nowej płycie znów pojawi się wielu gości. Michał Anioł, Justyna Święs.
Ł: Oprócz nich zaprosiliśmy do współpracy wybitnego krakowskiego gitarzystę, Kubę Żyteckiego. To pierwszy instrumentalista, z którym przyszło nam nagrywać przy tym projekcie. Znacznie wcześniej zastanawialiśmy się nad tym, z brzmieniem jakiego instrumentu połączylibyśmy nasz styl. Wymyśliliśmy, że potrzebujemy solówki gitarowej oscylującej wokół metalu. Wtedy Wojtek wyszedł z propozycją Kuby, który zaproponował coś, co totalnie do nas trafiło. Widać było, że poczuł nasz świat.
Czy za waszym doborem artystów idzie jakiś konkretny klucz?
W: Na pewno ważny jest dla nas czynnik towarzyski. Musimy poczuć z kimś emocjonalny przelot – w Rysach najważniejsze są szczerość i serce.
Ł: Nigdy nie kalkulujemy. Choć Justyna Święs jest teraz bardzo znana, nasze drogi skrzyżowały się wtedy, gdy debiutowała. Po prostu poczuliśmy, że idealnie pasuje do Rys, a w międzyczasie bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Michał Anioł ujął nas normalnością, naturalnością i spokojem. Współcześnie powstaje dużo wypasionych, dopieszczonych do granic możliwości utworów, a my szukamy czegoś na drugim biegunie: szczerości i luzu. Michał w charakterystyczny dla siebie sposób operuje językiem polskim i jest w tym bardzo sobą. Jest tym, o czym śpiewa.
Czy łatwiej jest wam tworzyć muzykę czysto instrumentalną, czy z udziałem wspomnianych już wokalistów?
W: Czujemy, kiedy muzyka powinna być uzupełniona o wokale, ale oczywiście zdarza się, że nie potrzeba jej niczego więcej. Czasami eksperymentujemy na tym polu, zresztą tak jak w przypadku naszych teledysków. Nie ma co na wejściu zakładać, co się stanie i wybierać jedną preferencję, tylko czujnie obserwować cały proces i reagować, kiedy stanie się coś intereesującego.
Jak pielęgnować w sobie taką czujność? Niektórzy artyści zaczynają w pewnym momencie kalkulować, co im się bardziej opłaci. Wy od tego uciekacie.
W: Tymek Borowski, autor okładki naszej najnowszej płyty, powiedział mi, gdy obaj byliśmy młodsi, że początek końca artysty rozpoczyna się wtedy, kiedy stara aby jego twórczość była wewnętrznie spójna. To niepotrzebne, trzeba pozwolić temu zmieniać się i płynąć naturalnie.
Ł: Trzeba pięknie żyć i dobrze się bawić.
W: Sztuka jest jedną z niewielu dziedzin, w których jakość dzieła wcale nie musi być proporcjonalna do ilości zaangażowania. Dobrze, kiedy tak rozumiane podejście i luz pojawiają się również w życiu prywatnym. Zupełnie nie chodzi o to, żeby być abnegatem, tylko żeby robić swoje i inspirować się otaczającym nas światem. Być może to górnolotne rzeczy, o których wszyscy wiedzą, ale mamy poczucie, że trudno się do nich zaadaptować. Pielęgnowanie w sobie wewnętrznego dziecka jest istotne przy codziennym funkcjonowaniu.
Ł: To, co obejrzysz, gdzie pojedziesz i po jaką książkę sięgniesz, może mieć duże znaczenie i ma wpływ na Twój nieustanny rozwój. Dlatego staramy się być na bieżąco ze sztuką i kulturą.
W: Swoją drogą, zauważyłem, że im lepiej wiedzie się w moim życiu, tym chętniej tworzę muzykę. Względna stabilność i to, że czujesz się dobrze, ma momentalne przełożenie na to, co robimy.
Tu znów stoicie w opozycji do wielu artystów, dla których to negatywne doświadczenia są głównym motorem napędowym.
Ł: Rzeczywiście, niektórzy muszą cierpieć, żeby wyzwoliła się w nich moc twórcza. Nas niesie stabilizacja. Autorskie rzeczy wychodzą nam najlepiej, gdy mamy ku temu sprzyjające warunki: komfort z czasem, słońce za oknem, jacuzzi (śmiech).
Myślę, że okładka genialnie oddaje ducha naszych umysłów w trakcie powstawania 4GET.
Wspomnieliście o okładce swojej nowej płyty autorstwa Tymka Borowskiego. To jego obraz Portret Galerii Arsenał. Skąd pomysł na taką szatę graficzną wydawnictwa?
Ł: Przeczesując Instagrama, natknęliśmy się na pracę Tymka. Jak to u nas zwykle bywa, nie do końca wiedzieliśmy, czego szukamy, ale w momencie, kiedy zobaczyliśmy tę pracę, od razu wiedzieliśmy, że TO JEST TO! W przypadku Travelera proces wyglądał bardzo podobnie. Trudno jest nam sobie wyobrazić taką sytuację, w której odzywamy się do jakiegoś artysty i on wykonuje dla nas okładkę na zlecenie. Lepiej tę energię włożyć w poszukiwanie już gotowych prac. Taka droga daje nam większe możliwości.
W: Wszystko udało się szczęśliwym trafem, bo Tymek prywatnie jest moim starszym kolegą, który miał ogromny wpływ na moją świadomość artystyczną. Pamiętam, jak oglądaliśmy kiedyś zdjęcia z jakiejś wystawy w Tate Modern, gdzie wśród eksponatów znalazł się groszek gotujący się w garnku i zgaszony papieros. Byłem strasznym dzieciakiem, powiedziałem mu ‘przecież to nie jest sztuka, ktoś się tu nie napracował i że przecież każdy by tak umiał’. On zaczął mi wtedy cierpliwie tłumaczyć zamysł tych prac i dlaczego nie każdy by tak umiał... Wracając zaś do samej okładki – myślę, że genialnie oddaje stan ducha naszych umysłów w trakcie powstawania 4GET. Chcieliśmy, żeby obraz miał centralną kompozycję, a jednocześnie zależało nam na tym, żeby łączył piękno i popierdolenie świata.
4GET wydacie w Dyspensa Records. Czy ta zmiana pociągnęła za sobą jakieś wybory artystyczne?
W: Postanowiliśmy, że wraz z Łukaszem wydamy płytę bez zewnętrznej wytwórni i wtedy połączyłem kropki z pomysłem, z którym nosiłem się od dawna – otworzenie własnego labelu. Dyspensa Records to kolejne spełnione marzenie w moim życiu. Daje nam to możliwość pełnej kontroli nad ruchami wydawniczymi i promocyjnymi w Rysach.
Ł: Chcieliśmy wykorzystać zebrane przez lata doświadczenie i mieć możliwość kontroli procesu produkcji albumu na każdym etapie, od muzyki po działania promocyjne. Ewentualne zażalenia możemy kierować tylko do siebie.
W: Naszym głównym celem jest, żeby druga płyta Rys była dopracowana w każdym calu. Nie chcemy iść na żadne kompromisy artystyczne, poza tym jednym między nami dwoma.
zobacz także
- Łona i Webber: Rap profetyczny
Ludzie
Łona i Webber: Rap profetyczny
- Michał Marczak: dźwiękowy cień Czarnego Romana
Ludzie
Michał Marczak: dźwiękowy cień Czarnego Romana
- Kasia Lins: Muzyka jak rytuał
Ludzie
Kasia Lins: Muzyka jak rytuał
- Dźwięki, które straszą. Rozmawiamy z Adamem Janotą Bzowskim, kompozytorem muzyki do „Saint Maud”
Ludzie
Dźwięki, które straszą. Rozmawiamy z Adamem Janotą Bzowskim, kompozytorem muzyki do „Saint Maud”
zobacz playlisty
-
Muzeum Van Gogha w 4K
06
Muzeum Van Gogha w 4K
-
Domowe koncerty Global Citizen One World: Together at Home
13
Domowe koncerty Global Citizen One World: Together at Home
-
Seria archiwalnych koncertów Metalliki
07
Seria archiwalnych koncertów Metalliki
-
Music Stories PYD 2020
02
Music Stories PYD 2020