Trendy |

Daj mi więcej: od gotowych na wszystko groupies do followersów z Instagrama02.07.2019

ilustracja: Patryk Sroczyński | animacja: Paweł Szarzyński

Relacje live, zakulisowe materiały z koncertów, posiłków czy spacerów z psem. Działania gwiazd w mediach społecznościowych niemal 24 h na dobę to raj dla fanek i fanów, o którym jeszcze kilkanaście lat temu nikomu się nie śniło. Twórczość zdaje się schodzić na dalszy plan, a odbiorcy są coraz bardziej roszczeniowi. A może zawsze chodziło nie tylko o jednostronny podziw, a o pewną transakcję wymienną między osobami na scenie i tymi, którzy stoją pod nią?

Nigdy nie byłam zagorzałą fanką. Zrozumiałam to, kiedy kilka lat temu zobaczyłam dzieciaki koczujące godzinami pod warszawskim Torwarem w oczekiwaniu na koncert Tokio Hotel. Czuję to również, kiedy obserwuję młodych ludzi na koncertach takich gwiazd jak choćby Years&Years, kiedy wręcz nie słychać muzyki, tylko pisk tłumu. Albo oglądając relacje Angeliki Muchy, znanej w sieci jako Littlemooonster96, która z koleżankami śledziła na przykład Shawna Mendesa podczas jego ostatniego pobytu w Polsce. Mnie nie podniecały autografy, nie jeździłam za wszelką cenę na koncerty. Jako nastolatka ograniczałam się do wieszania nad łóżkiem plakatów z idolkami lub idolami. Oczywiście interesowało mnie, co mieli do powiedzenia, co kryło się za ich muzyką, jak i to, co działo się w prywatnym życiu. W przedinternetowej erze takich informacji dostarczało „Bravo”, „Popcorn”, „Machina” czy programy muzyczne w TV. Dziś jednak nie wystarczy dobrze śpiewać i wyglądać na scenie oraz udzielać raz na jakiś czas wywiadów. Trzeba także pozostawać w nieustającym kontakcie z followersami, wpuszczać ich do swojego świata i epatować codziennością. To zbliża i przywiązuje, a może też podkręca „szaleństwo” na punkcie tej czy innej gwiazdy.

Jesteśmy z zespołem i wchodzimy przez okno

Twórczość artystyczna w dowolnej formie wiąże się z uznaniem ludzi, więc można założyć, że fanki i fani istnieli niemal od zawsze. Istotną cezurą dla zjawiska wielbienia idoli wydaje się być jednak druga połowa XX w., kiedy to muzyka popularna rozlała się po świecie i stała się egalitarna, dostępna za pośrednictwem rozwijających się i upowszechniających środków masowego przekazu. Dostarczały one paliwa środowiskom fanowskim, ale i donosiły o samych fanach. Tak było choćby z legendarną Beatlemanią, która w latach 60. ogarnęła Europę i Stany Zjednoczone, stając się przy okazji nośnym tematem medialnym. Choć trzeba oddać sprawiedliwość, że podobne szaleństwo miało miejsce w latach 40. na punkcie Franka Sinatry, który tak wspominał swój występ z grudnia 1942 r. w Paramount Theatre: „Dźwięk, który mnie powitał, był absolutnie ogłuszający. To był olbrzymi ryk. Pięć tysięcy dzieciaków, tupanie, wrzaski, krzyki, oklaski”. Sinatra wyprzedawał koncert za koncertem, a fanki i fani zasypywali go listami czy próbowali zakradać się do hoteli, aby dotknąć pościeli, w której spał. Fanki Beatlesów organizowały podobne akcje – koczowały pod domami muzyków, a pewnego razu zakradły się do mieszkania McCartneya, o czym opowiada napisana przez niego piosenka She Came In Through the Bathroom Window.

 

Histeryczne wręcz uwielbienie dla gwiazd muzyki, naśladowanie ich stylu – np. długie włosy noszone niezależnie od płci – budziły niepokój i niezrozumienie starszego pokolenia. Zwłaszcza rodziców dziewcząt, które nie chciały grzecznie siedzieć w domu, a były gotowe ruszyć w świat za ukochanym zespołem. Muzyka stała się ważnym elementem rewolucji obyczajowej przełomu lat 60. i 70. A kiedy o niej mówimy, na myśl przychodzą oczywiście groupies. Trzeba przy tym pamiętać, że cały fenomen postrzega się przez pryzmat w zasadzie kilku dziewczyn, którym zależało nie tylko na różnego stopnia bliskich znajomościach z ówczesnymi gwiazdami, często dopiero wschodzącymi, ale by przy okazji wyrwać się do lepszego świata i coś osiągnąć. Do nobilitacji groupies przyczyniło się wydanie w lutym 1969 r. dodatku do magazynu „Rolling Stone”, czyli publikacji The Groupies and Other Girls. Opowiadał on o tych fankach, które sypiały z muzykami, dostarczały im narkotyki, ale też się nimi inspirowały, co manifestowało się ich strojami czy makijażami. Te dziewczyny wiedziały, jak mają wyglądać i się zachowywać, aby wpuszczono je do takich nowojorskich klubów jak CBGB lub Max’s. Tam właśnie mogły bowiem nawiązać pożądane znajomości. W jednym z wywiadów Baron Wolman, fotograf współpracujący z „Rolling Stone”, przyznał, że wpływ był obustronny – groupies-celebrytki i otaczający się nimi muzycy wzajemnie się naśladowali. A słynna groupie Pamela De Barres, autorka książki I’m with the Band, po latach twierdziła, że ani ona, ani jej koleżanki nie myślały wyłącznie o „zaliczaniu” sław, bo liczyło się dla nich także bycie w pobliżu „twórczej siły”.

Nie fanklub, a fanbase

Do dziś wiele wytrwałych osób, które są w jakiś sposób blisko gwiazd, znajduje zatrudnienie w branży muzycznej. Przykładem mogą być ludzie prowadzący fankluby – charakterystyczne dla lat 90. – którzy w końcu wyrośli z miłości do artysty. Nawiązane przez nich kontakty i zdobyta wiedza o środowisku muzycznym sprawiły jednak, że siłą rzeczy zaczęli pracować np. z konkretnymi twórcami czy w wytwórniach płytowych, mediach zajmujących się kulturą itd. Bez wątpienia jednak wraz z pojawieniem się internetu fankluby zaczęły wymierać, a środowiska fanów koncentrują się wokół choćby instagramowych kont gwiazd dających namiastkę bezpośredniego kontaktu.

Kiedyś muzyk decydował, o czym opowie w wywiadzie, o czym napisze w książce, o czym zaśpiewa. Teraz sieć daje możliwość otrzymania szybkiego feedbacku od fanów – jest się wciąż na świeczniku.

Doktor Michał Lutostański* z Uniwersytetu SWPS twierdzi, że internet częściowo wyrównał relacje między muzykami a fanami. – Kiedyś muzyk decydował, o czym opowie w wywiadzie, o czym napisze w książce, o czym zaśpiewa. Teraz sieć daje możliwość otrzymania szybkiego feedbacku od fanów. Jest się wciąż na świeczniku, trudniej o anonimowość – tłumaczy Lutostański. Ekspert przyznaje, że relacje fan-gwiazda zmieniły się na bardziej bezpośrednie, bo generalnie zmieniło się to, jak komunikujemy się online, skracając dystans. Aplauz można dostać w postaci liczby polubień, wyświetleń i pozytywnych komentarzy. Trzeba jednak liczyć się także z tym, że fani nieustannie dopominają się o koncerty w danym mieście czy nowe utwory. Pytają też, skąd pochodzi dany strój czy o kolor szminki – niczym kolegę czy koleżankę. Ale jeśli dostaną odpowiedź od samej gwiazdy lub kogoś z jej teamu, zacieśnia to relacje.

Istotne zmiany zauważa również Kuba Parowicz**, menedżer Marii Sadowskiej, Natalii Nykiel i Andrzeja Mrozka. – Obecnie relacja artysta–fan jest zupełnie inna od tej sprzed lat – podkreśla. – Dawniej fani okazywali swojemu idolowi większy szacunek, bo artysta niedostępny to artysta szanowany i pożądany. Dzisiaj tej bariery nie ma, ponieważ większość artystów jest pozornie na wyciągnięcie ręki za pośrednictwem np. Instagrama. Dziś do swojego idola możesz napisać wszystko, zawsze i będąc wszędzie – dodaje Parowicz. To doprowadziło do niezdrowej sytuacji, w której fan czuje się zakumplowany ze swoim idolem. Instagram spowodował także, że artyści zostali odarci (w większości przypadków na własne życzenie) z tajemnicy, która moim zdaniem powinna im towarzyszyć i budzić ciekawość. 

Wiara, nadzieja, bezkrytyczność

Pozostawienie sobie anonimowości, bycie poza mediami społecznościowymi bywa także przemyślaną kreacją, która wpisuje się w strategię promocyjną i jest elementem wizerunku. Z drugiej strony, dzięki sieci, część artystek i artystów może mieć poczucie, że ma większą kontrolę nad swoim medialnym obrazem. Można w ten sposób ominąć tradycyjne media i na swojej stronie, koncie na Instagramie czy Twitterze wydać komunikat, zdementować plotki, a przede wszystkim tworzyć wspólnotę wokół nie tylko twórczości, lecz także wyznawanych wartości i wykorzystać zasięg do ich szerzenia. Dziś dla ludzi coraz bardziej liczy się to, co zakulisowe, przekonania i sposób powstawania – czy to muzyki, czy innych wytworów sztuki, ale też jedzenia lub ubrań. Łączą nas wartości i podobieństwo indywidualnych preferencji, co nie jest znowu takie nowe, a bardziej widoczne w cyfrowym świecie. 

W latach 80. fanki Madonny przyznawały np., że cenią jej niezależność od mężczyzn, śmiałe wyrażanie swojego zdania, seksualność na własnych zasadach. Była dla nich przykładem emancypacji. Bliższy może być przykład Miley Cyrus. Część fanów jest z nią od czasów Hannah Montany, inni od momentu, kiedy zaczęła otwarcie mówić o swoim panseksualizmie i wspierać społeczność LGBT. Przy okazji niedawnej premiery EP-ki She is Coming piosenkarka postanowiła odnieść się m.in. do kwestii zakazów aborcyjnych wprowadzanych w kolejnych stanach, opowiedzieć się jako osoba pro-choice. Oczywiście nie wszystkim się to spodobało, ale fani przyszli z odsieczą, walcząc w komentarzach nie tylko z przeciwnikami aborcji, lecz także z artystkami Stephanie Sarley i odpowiedzialną za The Sweet Feminist Beccą Rea-Holloway, które zauważyły, że nowa sesja zdjęciowa Miley z owocami i tortem pro-aborcyjnym jest inspirowana ich pracami. 

Please don’t stop the music

– W przypadku obecnych gwiazd pop mam wrażenie, że muzyka jest dodatkiem do kultu bóstwa – mówi Kuba Parowicz. – Obserwując fanów takich artystów jak Shawn Mendes lub Justin Bieber, czy to w mediach społecznościowych, czy na koncertach, widzę niezdrową wręcz fascynację postacią, a nie muzyką, piosenką, tekstem. Wyrosło nam pokolenie młodzieży, która nie idzie na koncert przeżywać muzykę, tylko dla idola. Dochodzi do takich sytuacji, że artysta (w tym przypadku mam na myśli Shawna Mandesa podczas aktualnej trasy koncertowej) po zakończonym utworze nie słyszy oklasków, tylko ciszę, a dzieciaki oglądają występ przez ekrany telefonów, za to w trakcie utworu na charakterystyczne skinięcie głową reakcja fanek jest taka, że nie słychać zespołu. Oczywiście, takie sytuacje miały miejsce zawsze, ale obecnie to jest podstawowe zachowanie na koncertach pewnej grupy artystów – dodaje Parowicz.

Jeśli zgadzamy się, że w muzyce to energia jest najważniejsza i że to ona nas uwodzi, nic dziwnego, że nasza fascynacja dotyka też samego artysty. Czasem również wartości, symbole, ideologia polityczna bywają ważniejsze od samej muzyki.

– W samej muzyce nie zawsze chodzi tylko o nią – zauważa z kolei Lutostański – W jednym z wywiadów Nergal opowiadał: „Niektórzy pytają mnie, co widzę w kobiecie, którą kocham. Mógłbym wymieniać jej cechy charakteru, które lubię i cenię, ale czy to one są istotą miłości? Nie. To energia, którą człowiek emanuje. To ona sprawia, że się zakochujesz, że czujesz, że to jest ta osoba. Po prostu. Podobnie jest z muzyką – ona ma w sobie potworną adrenalinę, moc, agresję, ale też może uwodzić wielką subtelnością. Każdy może się w niej wyrazić, pod warunkiem, że jest naprawdę zainspirowany”. Jeśli zgadzamy się z Nergalem, że w muzyce to energia jest najważniejsza i że to ona nas uwodzi, nic dziwnego, że nasza fascynacja dotyka też samego artysty. Czasem również wartości, symbole, ideologia polityczna bywają ważniejsze od samej muzyki – przypomina ekspert. 

Takie rzeczy silnie oddziałują na nas zwłaszcza w młodości. Dojrzewanie to moment, kiedy budujemy własną tożsamość, chcemy należeć do jakiejś wspólnoty, szukamy swojego miejsca w świecie (i/lub sieci – chciałoby się dodać). – Kiedy w robotniczych dzielnicach Londynu chłopcy wchodzili w skład pierwszych subkultur, dziewczęta nie były wypuszczane na ulice przez rodziców w strachu przed przemocą seksualną – Michał Lutostański tłumaczy mi przy okazji korzenie stereotypu młodej histerycznej fanki – Wtedy wytworzyła się tzw. „nastoletnia kultura miłości”, która polegała na siedzeniu przez nastoletnie dziewczyny razem w domach, piciu wina, wspólnym słuchaniu płyt i romantycznym zakochiwaniu się w niedostępnych gwiazdach, co było ucieczką od codzienności. Obecnie te proporcje się wyrównały i płeć tak już nie dzieli. To, co różnicuje, to na pewno wiek – podkreśla.

Jako dorośli dość szybko zapominamy jednak o nastoletnich fascynacjach i towarzyszących im uczuciach. Łatwo wtedy krytykować emocjonalny odbiór artystów i gust młodzieży. Dobrze ilustrują to słowa Steve’a Harrisa (były wicedyrektor firmy fonograficznej Elektra Records i były szef działu artystów i repertuaru Columbia Records): Raw Power wydała Columbia. W CBS mieliśmy te same problemy z Iggym [Popem – przyp.red.], co w Elektrze. Nikt nie traktował jego muzyki poważnie. Nikt nie myślał o tym jak o rock’n’rollu, chociaż ja wciąż powtarzałem: „Może wam się to nie podobać, ale gdzieś tam są dzieciaki, które wiedzą, o co chodzi”. Pomyślałem: „Faceci nie łapią tego, co rozumieją małe dziewczynki”.

Better have my money

I tak dochodzimy do kwestii pieniędzy, które potrzebne są do życia także artystom. A czego by nie mówić o dzisiejszych fanach, zwłaszcza tych młodych, to jednak kupują bilety na koncerty, muzykę czy gadżety – choć oczywiście z kartą kredytową rodziców w dłoni. Na pieniądze można przeliczyć też liczbę followersów, polubień i komentarzy. 

Sukces finansowy artystów w coraz większym stopniu zależy od ich zdolności do zarządzania relacjami z potencjalnymi miliardami odbiorców na Facebooku, Instagramie, Twitterze i wielu innych platformach społecznościowych.

Nancy Baym, amerykańska naukowczyni i badaczka w Microsoft Research zajmująca się głównie komunikacją, nowymi mediami i fandomem, mówiła w wywiadzie dla „Forbesa”, że sukces finansowy artystów w coraz większym stopniu zależy od ich zdolności do zarządzania relacjami z potencjalnymi miliardami odbiorców na Facebooku, Instagramie, Twitterze i wielu innych platformach społecznościowych. Ekspertka przyznawała, że może to być wyczerpujące, że artyści czują presję fanów, ale też nie ma się co dziwić, że ich oczekiwania rosną. Gwiazdy same się ścigają, wydając nowe albumy w coraz krótszych odstępach czasu, bombardując fanki i fanów nowymi bodźcami, oferują spotkania przed koncertami w ramach biletów Meet & Greet – można sobie przybić piątkę i zrobić selfie np. z Beyoncé.

W książce Playing to the Crowd: Musicians, Audiences and the Intimate Work of Connection Baym napisała, że muzyka właściwie zawsze polegała na budowaniu, podtrzymywaniu i przerabianiu relacji. Nigdy nie była produktem samym w sobie. A w dobie mediów społecznościowych tym bardziej trzeba sprawić, aby jak najwięcej osób dowiedziało się o tym, że coś stworzyłeś. A najlepiej sprawdzają się przy tym szczere komunikaty i fanowskie szerowanie, a nie jakieś bezduszne banery, które raczej irytują, niż zachęcają do klikania i słuchania. – Ale muzyka nie umarła, ona wciąż gra bardzo ważną rolę – zapewnia Michał Lutostański.

 

*Dr Michał Jan Lutostański – socjolog, badacz rynku, młodzieży, mikrotrendów, muzyki. Autor książki Brzydkie słowa, brudny dźwięk. Muzyka jako przekaz kształtujący styl życia subkultur młodzieżowych oraz współautor Data Driven Decisions. Jak odnaleźć się w natłoku danych? wydanej w 2018 roku. Client Director w firmie badawczej Kantar Polska, członek zarządu Polskiego Towarzystwa Badaczy Rynku i Opinii, wykładał na Uniwersytecie SWPS, UKSW, APS i SGH.

**Kuba Parowicz – menedżer Marii Sadowskiej, Natalii Nykiel i Andrzeja Mrozka

Feministka, dziennikarka, redaktorka naczelna feministyczno-erotycznego magazynu „G’rls ROOM”.

zobacz także

zobacz playlisty