Opinie |

Olga Drenda | Czego nauczyły mnie wakacje w sanatorium okulistycznym02.07.2021

ilustracja: Malwina Hajduk; animacja: Paweł Szarzyński Kinhouse

Zaczęło się lato, a z nim wielu moich rówieśników zdjęła nostalgia: ależ to było, mieć dwa miesiące wakacji, wliczywszy w to luksus nudy! Archiwalne zdjęcia ośrodków wypoczynkowych czy kadry, które zdarza mi się wrzucać: domki typu Brda pod brzozami, opuszczone od lat domki z papendekla, a w nich zapomniany program telewizyjny z 1997 r. wywołują fale wspomnień o wyjazdach na letnie obozy i kolonie.

„Aż poczułem ten jedyny w swoim rodzaju zapach wilgotnej płyty i starego koca”, „w trójkątnym domku najlepiej”, „I w gorszych się wczasowało!", piszą na wyścigi ci, którzy raczej sami dziś wyprawiają z drżeniem serca swoje dzieci na pierwsze samodzielne turnusy. Z tej okazji postanowiłam powspominać własne przygody, gdyż były one nietypowe: otóż w czasach, gdy na listach przebojów królował Orła cień, a po ulicach krążyli krisznowcy i peruwiańscy muzycy, początek lata przez kilka lat spędzałam nie na obozie, a w sanatorium okulistycznym dla dzieci.

Pewnie niejeden czytelnik na dźwięk takiej nazwy pomyśli sobie: ojej, co za biedne niebożątka, i się wzruszy nagromadzeniem dzieciaków w często grubaśnych okularach, do tego jeszcze o PRL-owskim designie, jakbyśmy podkradli je własnym babciom albo z jednym okiem zaklejonym jak u mini-pirata, idących gęsiego na wycieczkę. Owszem, każde z nas kiepsko widziało, z różnych przyczyn. Ale niebożątkami i biedactwami nie byliśmy, a przygody sanatoryjne, które przeżyłam, przeczyły odruchowym wyobrażeniom i obiegowym opiniom. Mnie też wiele nauczyły. 

Sanatorium mieściło się w starej willi, co nadawało pobytowi tam klimat trochę jak z Harry'ego Pottera, a trochę z Suspirii. Skrzypiące schody, olbrzymie okna, stare meble, ciemność i nastrój nieco klasztorny mogły przyprawiać nowicjuszy o ciarki. Spaliśmy na niezbyt wygodnych szpitalnych łóżkach, a ich ramy, podobnie jak wiekowe szafy, nosiły ślady wskazujące, że niektórzy nie czuli się tu jak na feriach, a raczej jakby oglądali świat zza krat: zaznaczali kreski odliczające kolejne dni dzielące ich od daty wyjazdu. Nie dlatego, że w sanatorium spotykała ich krzywda – kadrę wspominam jako bezproblemowych, miłych ludzi, którzy nie budzili w dzieciach grozy – a dlatego, że tak wiele czasu musieli spędzić z dala od domu. Fakt, było to specyficzne miejsce: jako chyba jedyna wtedy tego rodzaju instytucja, czasem prowadziła długotrwałe leczenie dzieci z rzadkimi chorobami, co sprawiało, że niejeden zostawał tu na wiele tygodni, w otoczeniu świeżego górskiego powietrza i zajadając stołówkowy kisielek, oczywiście ówczesnym standardem serwowany z wielkiego wiadra i w kubkach à la bar mleczny. Część z nich bywała tu tak częstymi gośćmi, że funkcjonowali niemal jak część personelu czy stali rezydenci. Mam nadzieję, że jako dorośli radzą sobie jak najlepiej i nie boją się już tak samotności. 

Każdy pokój zawierał zresztą całkowicie przypadkowa mieszaninę dzieci, zróżnicowanych pod względem wieku, miejsca pochodzenia, zamożności, zawodu rodziców. Jedyny wspólny mianownik stanowił jakiś problem ze wzrokiem; można powiedzieć, że tak wygląda demokracja i równość w działaniu.

Niektórzy przybywali z bardzo daleka, co uczyło mnie o specyfice różnych miejscowości. Koszalin albo Cisna, albo Rawa Mazowiecka, wszystko to fascynowało mnie i chciałam natychmiast umiejscowić je na mapie, a najlepiej odwiedzić. Każdy pokój zawierał zresztą całkowicie przypadkowa mieszaninę dzieci, zróżnicowanych pod względem wieku, miejsca pochodzenia, zamożności, zawodu rodziców. Jedyny wspólny mianownik stanowił jakiś problem ze wzrokiem; można powiedzieć, że tak wygląda demokracja i równość w działaniu. Częściej trafiałam do pokoju z dziewczynami starszymi ode mnie o kilka lat, co bardzo sobie chwaliłam, bo niosło korzyści w postaci możliwości poczytania Kalendarza szalonego malolata albo siedzenia do późna, w wielkiej konspiracji opowiadając świńskie dowcipy. Za sprawą towarzystwa starszaków wypiłam też nieco taniego wina, bo akurat szczęśliwym zbiegiem okoliczności moje imieniny wypadły w dniu meczu Holandia-Chorwacja na Euro'98, a na mistrzostwa dostawaliśmy specjalną dyspensę i mogliśmy oglądać telewizję, choć normalnie musielibyśmy już zgasić światło w pokojach. Wino mnie rozczarowało, ale mecze oglądało się fantastycznie. 

Niespodziewanie błogosławiony wpływ zaszedł na polu mojego odbioru muzyki. Przyjeżdżałam na turnusy jako oddana czytelniczka Machiny, nierozstająca się z walkmanem i wydająca całe kieszonkowe na kasety. Żelazny zestaw, który zabierałam ze sobą, składał się z muzyki z filmu Trainspotting, The great escape Blur, singli Prodigy. Nie uważałam przy tym, żeby były to bardzo ambitne wybory, choć wśród moich rówieśników mało kto je podzielał. Raczej miałam skłonność do dzielenia się (pewnie zbyt entuzjastycznie) swoją pasją. I tu pojawiły się koleżanki, z którymi od razu znalazłam wspólny język. Kochały muzykę tak samo jak ja, wiedziały wszystko o trasach koncertowych, o tym, jakie były pierwsze składy ulubionych grup, kto pisał teksty, a kto grał gościnnie w bonusowym utworze na drugim albumie. Brzmi jak coś z piwnicy metaluchów albo prog-rockowych audiofili wychowanych na Trójce? Owszem, tyle, że Ania była pasjonatką grupy Just 5, a Ola – Boys (nosiła nawet koszulkę z autografem zdobytym na koncercie). Zupełnie nie przeszkadzało mi, że ich muzyka pochodziła z innej szufladki niż moja, i pewnie nie włączyłabym jej z własnej woli; liczyło się, że traktowały ją tak samo serio jak ja. To musiało imponować i przekonywało, że nie ma czegoś takiego jak, mówiąc językiem trzynastolatków, „głupia muzyka”. Pasje to zawsze poważna sprawa. Swoją drogą, Ania porzuciła wkrótce boysbandy dla nowej zajawki – łaciny i greki, którym została wierna na długie lata.

Kłopoty ze zdrowiem zdecydowanie nie czyniły z nas dzieci wrażliwszych i bardziej taktownych. Przypominaliśmy raczej załogę z South Parku niż poczciwą dziatwę z jakiejś wychowawczej czytanki.

Ostatni rok, który spędziłam w sanatorium, przyniósł wiele zmian. Przede wszystkim ośrodek przeniesiono pod inny adres, do nowocześniejszego budynku, i połączono z centrum rehabilitacji dzieci z chorobami układu ruchu. Skłonni do wzruszeń mogą teraz zakrzyknąć: och, to dopiero zbieranina biedactw! Cóż, na pewno nie byliśmy biedactwami. „Specjalna troska” to ostatnia rzecz, jakiej potrzebowaliśmy. Udogodnienia, leki, zabiegi – owszem. Traktowanie jak ofiary losu? Nigdy w życiu. Chcieliśmy być traktowani poważnie. 

Kłopoty ze zdrowiem zdecydowanie też nie czyniły z nas dzieci wrażliwszych i bardziej taktownych. Zdarzały się sympatie, antypatie, nieporozumienia, złośliwości i beka. Przypominaliśmy raczej załogę z South Parku niż poczciwą dziatwę z jakiejś wychowawczej czytanki. Bywaliśmy dla siebie też zupełnie okropni, nie inaczej niż czternastolatki gdziekolwiek indziej pod słońcem. W podobnie niezgrabny i pocieszny sposób wyrażaliśmy również uczucia pozytywne. Od jednego z kolegów dostałam prezent: kubek, na którym wypisał starannie markerem STS AUTOSAN SANOK, co świadczyło o tym, że owszem lubi mnie, ale jednak muszą być priorytety. 

Od przeciętnych dzieciaków odróżniało nas może tylko to, że najszerzej pojmowana odmienność nie stanowiła dla nas najmniejszego problemu. Taka była nasza codzienność; gdy każdy miał jakiś problem zdrowotny, choroby i niepełnosprawności stały się przezroczystym elementem rzeczywistości, czymś, co można skwitować prostym: „I co z tego?”. Z pewnością „zdrowsi” nie zyskiwali z automatu statusu „lepszych”. Pamiętam dziewczynę, która cieszyła się statusem absolutnej idolki – ludzie chcieli spędzać z nią czas i przebywać choćby w pobliżu do tego stopnia, że dorobiła się ksywy „Centrum”, od „bycia w centrum uwagi”. Nie umiała samodzielnie chodzić i przeszła szereg operacji, ale to absolutnie nie miało znaczenia dla kogokolwiek. Dynamika wczesnonastoletnich przyjaźni, sojuszy i wrogości toczyła się zupełnie niezależnie od naszego poziomu sprawności. No i wyzwiska, którymi się traktowaliśmy, nie mogły dotyczyć naszego zdrowia, bo kocioł przyganialby wtedy garnkowi. Musieliśmy wykazywać się większą kreatywnością. 

Wszystko to wydaje mi się coraz bardziej niezrozumiałą pocztówką z czasów powieści Krystyny Siesickiej. Albo chociaż z czasów „Kalendarza Szalonego Małolata”. Wiem, że willa, w której mieściło się pierwsze sanatorium, dziś została przekształcona w prywatny pensjonat. Tak już bywa z zabytkowymi budynkami, w których jeszcze w latach 90. działały przedszkola czy centra zdrowia; najczęściej na ich miejscu dziś można znaleźć SPA. Zapewne ulicami miasta nie przechadzają się już drużyny dzieci z pozaklejanymi oczami. A jeśli tak – to chciałabym wiedzieć, jakimi wyzwiskami dzisiaj się obdarzają. 

 

/ @ducholozka

Autorka książek "Duchologia polska", "Wyroby" i "Czyje jest nasze życie" (wspólnie z Bartłomiejem Dobroczyńskim), dziennikarka, tłumaczka. Prowadzi stronę facebook.com/duchologia.

zobacz także

zobacz playlisty