Opinie |

Olga Drenda | Nogi ze wsi, buty z miasta (i odwrotnie)28.01.2020

ilustracja: Malwina Hajduk | animacja: Paweł Szarzyński

Po kilku latach spędzonych w lesie powoli planuję przeprowadzkę do prawdziwego miasta. Częściowo wymusiła to na mnie logistyka życia codziennego. Mieszkam (jeszcze przez chwilę) w pięknym miejscu, które pod wieloma względami nie szczędzi mi błogosławieństw. To tu widziałam gila i puszczyka, tu biegałam długie godziny po leśnych trasach z psem Puflonem, tu wspinałam się na hałdę i ślizgałam się po zamarzniętym stawie – ale musimy się, z praktycznych przyczyn, pożegnać. Będzie to ruch prawdziwie rewolucyjny, bo owszem, w czasie moich dotychczasowych perypetii mieszkałam administracyjnie w granicach miasta, ale zawsze na jego końcu, z czego jedno z miejsc było najdosłowniej leśniczówką. 

Znam to świetnie uczucie, kiedy twoje być albo nie być danego dnia, dotarcie na lekcje czy do pracy, zależy od obłożenia podmiejskiego busika i dobrej woli kierowcy; albo kiedy mieszkasz na samym końcu najdalszego osiedla i twoja podróż autobusem stopniowo wydłuża się tak, że decydujesz się wychodzić godzinę wcześniej i dreptać przez większość trasy pieszo. Tym razem pierwszy raz zamierzam osiąść w obrębie miasta-miasta, to znaczy w takiej odległości, która pozwala na przykład na zajrzenie do domu po pracy, zjedzenie czegoś, albo przebranie się i ponowne wyjście; a nie branie ze sobą wielkiego plecaka zawierającego książki, komputery, notatniki, napój chłodzący, strój sportowy lub sweter na wszelki wypadek, szczotkę do włosów, zestaw typu mały zaradny harcerz, miejsce na ewentualne zakupy spożywcze, proszek do prania i rzeczy dla kota, inne przedmioty, które przecież Mogą Się Przydać, oraz dziada z babą, bo jeszcze tylko ich brakuje. 

Gdy mieszka się tak jak ja obecnie, nie ma mowy o spontaniczności, nie istnieje „wyjście gdzieś na chwilę”, chyba, że po szyszki lub garść igliwia.

Gdy widzicie czasami śmieszną osobę w kolorowej kurtce drepczącą z tobołkami niczym Pyza, to jest pewne prawdopodobieństwo, że to ja; ponieważ nie mogę zrobić prawa jazdy, to omnia mea mecum porto, gdyż nie mam wyjścia. Gdy mieszka się tak jak ja obecnie, nie ma mowy o spontaniczności, nie istnieje „wyjście gdzieś na chwilę”, chyba, że po szyszki lub garść igliwia. Wyjście gdziekolwiek to Wielka Wyprawa, bo choć mój las jest niby lasem podmiejskim, otoczonym przez miasta aż trzy, więc mogłabym przebierać w opcjach, to zbiorkom jeździ raz na godzinę, a na moim ulubionym środku lokomocji, czyli rowerze, nie zawsze mogę jechać, gdyż jest to podróż zazwyczaj nie po asfalcie. Dodaje to codziennemu życiu elementu przygodowego, jednak od kiedy sprawy zawodowe wymusiły na mnie częstsze podróże, przygoda zmieniła się w kołowrót daremnego trudu. I tak właśnie zapadła decyzja wywracająca mój świat do góry nogami i oznajmiłam pewnego dnia mojej kotce: Bubo, będziesz kotem miejskim!

Teraz perspektywa zamieszkania w bliskiej odległości takich atrakcji, jak sklep oraz obfitość komunikacji miejskiej rzuca bezlitosne światło na fakt, że wożę do miasta swoje leśne, hobbicie przyzwyczajenia. A te, które, jak to druga natura człowieka, jawiły mi się zupełnie przezroczystymi, w miejskim kontekście nagle stały się osobliwym dziedzictwem. Wspomniałam już o obfitym bagażu, motywowanym przekonaniem, że „nie mam tego gdzie zostawić” (jak to działa, że widuje się czasami osoby z małymi torebeczkami, wędrujące sobie jak gdyby nigdy nic? może złożyły swój dobytek w drobną kostkę i zminiaturyzowały?) oraz „powinnam kupić żwirek dla kota, po drodze może już nie być żadnego sklepu” (na skutek tej zapobiegawczości Buba, mieszkająca ze mną na Śląsku, obsikiwała czasami żwirek wieziony dla niej koleją aż z Warszawy). Zakupy jak przed apokalipsą to kolejny z moich nawyków leśnych, który łatwiej zrozumieć uświadomiwszy sobie, że rano od najbliższego serka wiejskiego dzielą mnie ok. 3 kilometry na piechotę. Poranne wyjście po bułeczki to dla mnie jakaś miastowa fantazja. Nauczyłam się wszędzie chodzić na nogach i przeciętnego dnia pokonuję wielokrotność tej odległości, ale to czynność znacznie bardziej uciążliwa, gdy bardzo pragnie się serka. Dlatego kupuję je na zapas po tzw. drodze i nie jest to byle jeden serek, a cała ich bateria. Podobnie inne dobra spożywcze - na zapas lepiej dwa. A może trzy, w końcu nigdy nic nie wiadomo. Nie jest to zasadniczo zły nawyk, a nawet przyszłościowy – być może kiedyś będzie wam dobrze i syto w moim bunkrze, gdzie będzie czekać na was serek wiejski z dodatkiem serka. I żwirku dla kota. 

Nie ma czegoś innego, a często nie ma też innej linii ani innej stacji. Gdy następny pociąg albo autobusik podmiejski przyjedzie za godzinę lub dwie, nie masz wyjścia i musisz, jak to mawiają w Krakowie, kwitnąć gdzieś tracąc czas.

Czasami konsternację wśród moich miejskich przyjaciół budzi moje nerwowe sprawdzanie czasu, gdy mam gdzieś dojechać komunikacją miejską. I wychodzenie sporo przed czasem, żeby sobie rześko pomarznąć na przystanku lub, gdy akurat pada, zmoczyć i tak niezbyt starannie ułożoną fryzurę. Musi to wyglądać jak scena ze starej komedii o pociesznym neurotyku, ale moje zwyczaje uwarunkowały raczej doświadczenia znane czytelnikom ważnego reportażu „Nie zdążę” Olgi Gitkiewicz (poświęconego słabemu lub żadnemu dostępowi do transportu publicznego w wielu miejscowościach), czyli kwestia zdążania lub nie i tego, jak wiele zależy od szczęścia i przypadku na liniach, gdzie połączenia są rzadkie. Spontaniczne działanie w takich okolicznościach istnieć nie może; nie ma możliwości, że gdy przegapimy połączenie, wkrótce przyjedzie coś innego. Nie ma czegoś innego, a często nie ma też innej linii ani innej stacji. Gdy następny pociąg albo autobusik podmiejski przyjedzie za godzinę lub dwie, nie masz wyjścia i musisz, jak to mawiają w Krakowie, kwitnąć gdzieś tracąc czas. Ale kwitnienie można przeżyć od czasu do czasu, gorzej, gdy od twojego pociągu zależy szkoła, praca albo przesiadka na inny pociąg, taki z miejscówką i na konkretną godzinę. Wtedy umarł w butach i sprawa się rypła. Co więc robią hobbity? Wychodzą godzinę wcześniej. I kwitną. 

Największą jednak różnicę czuję, gdy patrzę na buty. Nic bardziej dobitnie nie uświadamia mi, jak bardzo miejsce zamieszkania dyktuje moje nawyki. Eleganckie obuwie – wykluczone. Pożegnałam się już dawno z perspektywą elegancji, gdyż chodzę dużo i szybko, więc nie dla mnie schludne kroje przejściowych płaszczy i subtelne obuwie damskie – połamią się najpierw one, a potem moje nogi. Ja, hobbit leśny, królik i zając, muszę mieć takie buty, w których można robić dalekie susy. Na szczęście sprzyja mi moda, bo muszę wyznać, że nie jestem odporna na uroki sneakersów, czasami wręcz budzi się we mnie na ich widok wewnętrzna kolekcjonerka. I tu jednak ujawnia się dysonans: przyszedłszy z lasu, nie da się wyglądać efektownie w mieście. Ludzie miasta mają na obuwiu chyba jakieś pole siłowe, które ochrania ich buty przed zasięgiem różnych miazmatów gruntowych, albo jak u Fisza, faktycznie suną 30 cm ponad chodnikami, tymczasem moje obuwie przyciągają wszelki kurz, pył, błoto inne osady, które nanoszę później na miejskie chodniki niczym sygnaturę. Nie mogę się pożegnać z parą ukochanych, choć mocno poszkodowanych już superstarów z długim życiorysem, które najgodniej prezentowały się, gdy nic nie zaburzało białych fragmentów, ale mogłam czyścić je ile fabryka dała – i tak od razu wracałam do punktu zero. 

Pogodziłam się z tym, że nie będę wyglądać jak spod igły; nie przypadł taki los w udziale ludziom, którzy mają daleko na przystanek.

Musiałam wyzbyć się próżności (tymczasowo i powierzchownie; niestety, mam w sobie coś ze strojnisi) i pogodziłam się z tym, że nie będę wyglądać jak spod igły; nie przypadł taki los w udziale ludziom, którzy mają daleko na przystanek. Teraz, gdy przynajmniej na chwilę zamieszkam w mieście, będę pławić się w luksusach: specjalnie zapominać kluczowych składników obiadu, żeby mieć pretekst do wyskoczenia do sklepu za rogiem na pięć minut, jeździć tramwajem na pętlę i z powrotem, a autobusem aż do zajezdni. Nawet stworzę kombo tych luksusów i podjadę kiedyś tramwajem po bułki. To wszystko będzie tak wygodne i nieskomplikowane, że chyba będę żyła w radosnym oszołomieniu przez dłuższy czas. Będę jednak jeździć z zapasowym bagażem i w wygodnym obuwiu, bo zawsze będę podmiejską wersją Jenny from the block, z nogami ze wsi w butach z miasta, i odwrotnie. 

/ @ducholozka

Autorka książek "Duchologia polska", "Wyroby" i "Czyje jest nasze życie" (wspólnie z Bartłomiejem Dobroczyńskim), dziennikarka, tłumaczka. Prowadzi stronę facebook.com/duchologia.

zobacz także

zobacz playlisty