Opinie |

Olga Drenda | Pociąg28.10.2019

ilustracja: Martyna Friedla | animacja: Paweł Szarzyński

Istnieje odmiana literaturki funkcjonującej przede wszystkim na Facebooku, mianowicie anegdotka transportowa – dotyczy domniemanych przygód autora w komunikacji publicznej.

Jeśli wierzyć autorom (ja wierzę przy założeniu, że była grana też swobodnie użytkowana licentia poetica), dzieją się tam rzeczy niebywałe. Tak się złożyło, że podobnie jak mój kolega z łamów, Łukasz Orbitowski, też nie jeżdżę samochodem – nie programowo, po prostu z przyczyn ode mnie niezależnych nie mogę zrobić prawka (niestety – jestem być może jedyną fanką starej motoryzacji, która sama nie może prowadzić), co czyni ze mnie regularną użytkowniczkę środków transportu masowego. Mogłabym więc dostarczać licznych opowieści niesamowitych, o ciętej ripoście zasuniętej przez niepozornego pasażera, o dziwnych bagażach, o denerwujących parach, o kłótniach politycznych między nieznajomymi, spontanicznych koncertach harcerzy i studentów, błyskotliwych monologach i dialogach, ale też podróżach najeżonych niebezpieczeństwami, jak legendarny Pasażer Ściągający Obuwie czy Pasażer Jedzący Jajko Na Twardo. 

Jesteśmy zmęczeni, chcemy chwili odpoczynku w ciszy. Pociąg gwarantuje wyrwanie takiego momentu z dnia.

Problem polega na tym, że muszę chyba delegować zjawiska te na półkę z napisem „klechdy ludu internetowego”. No dobrze, przyznaję, że faktycznie zdarzyło mi się, że pasażerka obok ze śmiertelną powagą przekonywała rozmówcę, że jakaś osoba „kradnie jej dobrą energię”, inna zjadła, jak gdyby nigdy nic, bez zagrychy słoik ostrej ćwikły, a dwie wiekowe panie zaczęły licytować się na znajomość sentencji łacińskich i cytatów z Arystotelesa, ale to ostatnie było tak dawno i w tak dziwnym pociągu, że właściwie dowolne wydarzenie mogłoby w nim ujść za wiarygodne. Kiedyś było tak zimno, że zerwałam firankę zadrukowaną w słynne logo, przerabiając na prowizoryczny koc... a nie, to PKS Kielce. Ok, ostatnio też coś się zdarzyło, rozmawiałam z człowiekiem, który ubolewał, że dzisiejsza młodzież myli wujka ze stryjkiem, a inny facet telefonicznie instruował budowniczych basenu przez pół drogi do Piotrkowa. Niech będzie, zdarzają się i takie rzeczy. To wszystko jednak były momenty wyjątkowe, wspaniałe i godne podzielenia się w statusie, ale do policzenia na palcach jednej ręki, i to zbiory z kilkunastu lat. 

Zazwyczaj podróż koleją jest przewidywalna i raczej nudna. Zacznijmy od tego, że większość pociągów przyjeżdża na czas i znajduję w nich właściwe miejsce. Od kiedy wymieniono większość taboru, skończyły się przygody z arktycznym mikroklimatem w korytarzu i toalecie oraz sauną w przedziale. Przestrzega się zakazu palenia, a w większości przedziałów ludzie mimowolnie organizują sobie strefy ciszy, bo są zmęczeni. Owszem, na skutek lat cięć połączeń i podwyżek cen, kolej stała się znacznie mniej demokratyczna. Wspominam czasami, jak udawało się bez większych problemów dotrzeć do nawet niewielkich miejscowości osobówką typu „kibel”, na klejących siedzeniach, z poparzonymi stopami od ogrzewania, ale przynajmniej bezpośrednim połączeniem. Wykluczenie transportowe naprawdę odbiera smak życia, wiem coś o tym, i zaręczam, że lepiej jechać niewygodnie i powoli, ale nieprzerwanie do celu. Równolegle nastąpiła jednak też inna zmiana – stało się czysto i bezpiecznie, a kolej stała się przestrzenią nienastępowania sobie wzajemnie na odciski. 

Nigdy nie spotkałam się z osławionym konsumentem jajka, choć memowy filozoficzny raptor we mnie każe pytać, dlaczego, skoro wszyscy tak boją się gotowanych jajek, a kanapki z nimi można znaleźć na każdej stacji, na której jest gastronomia.

Jesteśmy zmęczeni, chcemy chwili odpoczynku w ciszy. Pociąg gwarantuje wyrwanie takiego momentu z dnia. Owszem, lubię wdawać się w small talk z nieznajomymi osobami, gdyż to nic nie kosztuje, a obie strony zwykle odchodzą w swoim kierunku nieco podbudowane. Ale niespecjalnie komukolwiek się chce. Nie są to czasy gaduł. Każdy pewnie wystarczająco nagadał się w pracy i przez zestaw głośnomówiący gdzieś tam po drodze. Pociąg jest od słuchania – stukotu kół, tego, co akurat w słuchawkach, białego szumu, własnej głowy. Nigdy nie spotkałam się też z osławionym konsumentem jajka, choć memowy filozoficzny raptor we mnie każe pytać, dlaczego, skoro wszyscy tak boją się gotowanych jajek, a kanapki z nimi można znaleźć na każdej stacji, na której jest gastronomia. Widzę, jak ludzie wyciągają laptopy i są w stanie skupić się na pracy. Podziwiam to, bo sama nie umiem. Przejazd to tymczasowy reset, choć bez relaksu: moment wysiadki zawsze wydaje się za bliski. Gram w Angry Birds. Nie rozmawiam przez telefon, bo nie zrozumiałabym nic w szumie. Słucham zazwyczaj tej samej playlisty, bo zapominam przygotować nowej, a na trasach, którymi jeżdżę, często nie ma zasięgu i muszę polegać na zasobach offline. Patrzę przez okno, wyszukując specjalnych miejsc, takich jak wyrobowy domek z ogrodem między Gliwicami a Strzelcami Opolskimi, albo jak krzepiący napis „zupy regeneracyjne” na dworcu Krzyż. Czasami wciąga mnie medytacyjny nastrój zupełnie anonimowego, monotonnego świata zza szyby na trasie Katowice-Warszawa. Następnym razem chyba kupię krzyżówki. 

Przez mikrokosmos tzw. typowych mikoli (miłośników kolei) i nostalgików lat 90. przetacza się regularnie debata co do tego, czy lepiej jeździć w wagonach przedziałowych czy bezprzedziałowych. Zwolennicy tych drugich podkreślają, że jest miejsce na nogi, stolik, że nie trzeba zderzać się co rusz z innymi pasażerami i wyciszyć podczas jazdy. Ci pierwsi twierdzą, że brak przedziałów odbiera możliwość spontanicznych interakcji (nawet jeśli to przepraszanie za kopnięcie kogoś w goleń), że gwarantują klimat przytulny i nieco studencki, a może nawet obietnicę przyjaźni i miłości. Chyba na wyrost te obietnice, bo w końcu wszyscy jesteśmy po prostu zmęczeni. Ludzi w przedziałówkach łączy za to czasami wspólnota, owszem, ale specyficzna wspólnota niedoli. I zamiast podkładać sobie dorodne świniaki, stają się skłonni do współpracy wiedząc, że jedziemy koniec końców na jednym i tym samym wózku, więc warto zamienić się siedzeniem, pomóc z drobną przysługą, okazać cierpliwość i zrozumienie. Te przejazdy potrafią podnieść na duchu, dodając wiary w życzliwy dystans i to, że koniec końców ludziom zależy na tym, żeby ze sobą nadmiernie nie kolidować. 

Być może ci, którzy dzielą się opowieściami transportowymi, robią to, bo chcieliby, by tak wyglądało życie. Bo dodają jakiś powidok roku 2002, który nałożył im się na teraźniejszość, bo brakuje im kolorytu chaosu i emocji, choćby i przykrej, w coraz bardziej sterylnym świecie. Są też i tacy, którzy wierzą, że to właśnie w środkach komunikacji publicznej należy poszukiwać tzw. prawdziwego życia. Oczywiście nie chodzi o takie nudne, banalne doświadczenia jak mycie zębów albo chodzenie na pocztę – takie rzeczy mogą sobie robić ludzie z matriksu. „Prawdziwe życie”, które im się marzy, to ma być życie drastyczne i ponure, którego uczestnikom zdarzają się wyłącznie skumulowane nieszczęścia, a oni sami stają się przez to hardzi i szczerzy. Ale moja kolej widocznie mknie wyłącznie przez matriks, ponieważ pasażerowie, z którymi zdarza mi się wchodzić w interakcje, są życzliwi, a jeszcze częściej po prostu patrzą w telefon lub, na długich dystansach, śpią. Ale jeśli prawdziwe życie ma polegać na spaniu, to ja poproszę, z miłą chęcią. 

/ @ducholozka

Autorka książek "Duchologia polska", "Wyroby" i "Czyje jest nasze życie" (wspólnie z Bartłomiejem Dobroczyńskim), dziennikarka, tłumaczka. Prowadzi stronę facebook.com/duchologia.

zobacz także

zobacz playlisty