Opinie |

Wyboista droga do Lovecrafta09.09.2020

kadr z serialu „Kraina Lovecrafta”

Howard Phillips Lovecraft dawno już przestał być człowiekiem, a stał się i symbolem, i swoistą marką. Czy to zwalnia go z odpowiedzialności za (nie)ludzkie błędy? Zastanawiamy się przy okazji premiery książki Matta Ruffa Kraina Lovecrafta i serialu HBO o tym samym tytule.

Wokół amerykańskiego autora narosło tyle mitów, że sam urósł do rangi popkulturowego symbolu, zacierając granice między fikcją a rzeczywistością. Kusi aby rzec, iż Lovecraft sam stał się do pewnego stopnia organicznym konstruktem, który przez lata zespawano ze stworzonymi przezeń fantazyjnymi okropieństwami na tyle mocno, że wygodnicko ignoruje się fakty. Etykieta mizantropijnego, stroniącego nawet nie tyle od cielesnych uciech, co skąpiącego zwyczajnego, serdecznego uśmiechu Samotnika z Providence przylgnęła do niego na tyle mocno, że nie sposób zeskrobać jej choćby i paznokciem.

Częstokroć przecież rozmaite wywody polegają na sławnym bądź niesławnym (zależy kogo zapytać) eseju Michela Houellebecqa, z którego wyziera Lovecraft spotworniały i nienawistny, dosłownie zajmujący wyrażone w tytule stanowisko, „przeciw światu, przeciw życiu”.

Tyle że jeśli francuskiemu literatowi nie pasuje prawda, to tym gorzej dla niej. Sięga do wybranych pod tezę źródeł, inne ignorując, a jego badania nad Lovecraftem zawężają się najczęściej do egotycznego przefiltrowania tego, co wyczytał, przez siebie. Ale przecież, jeśli przyjmiemy, że nowoangielski profeta kosmicznej zagłady to postać od dawna już przewyższająca przeżyte przez siebie życie, to Houellebecq ma prawo postrzegać go tak, jak interpretuje i Lovecrafta-symbol, i jego prozę. Sam zresztą powiedział, że to nie tyle esej, co istna powieść, jedynie udająca quasi-akademicki wywód.

Nie da się, oczywiście, zanegować, że Lovecraft napisał, co napisał i myślał, co myślał, a były to rzeczy częstokroć straszniejsze niż Cthulhu, Dagon i reszta nieboskich kohort.

Jedno zwracało uwagę, i słusznie: bulwersująco rasistowskie fundamenty prozy Lovecrafta, ksenofobiczne korzenie sięgające co drugiego zdania, które wyszło spod jego pióra. Do wtedy nie miałem o tym zielonego pojęcia, co składam na karb idealistycznego entuzjazmu czytelniczego, bo przecież czerwone flagi, powtykane tu i ówdzie, były oczywiste. Choćby parzenie się rasy ludzkiej z potworną z „Widma nad Innsmouth” to metafora aż przyciężka, nie mówiąc już o jawnie dyskryminującej Zgrozie w Red Hook. Ale błąd zasadniczy popełniany przez Houellebecqa polega na tym, że jest to dlań wytrych do całej twórczości Lovecrafta, jedyny pryzmat, przez który należałoby spojrzeć na jego prozę.

Nie da się, oczywiście, zanegować, że Lovecraft napisał, co napisał i myślał, co myślał, a były to rzeczy częstokroć straszniejsze niż Cthulhu, Dagon i reszta nieboskich kohort. Adwokaturą diabła byłoby go usprawiedliwiać i nie mam zamiaru tego robić. Wskazuję jedynie, że to sprawa złożona bardziej, niż chciałby tego Houellebecq. I rozliczona, jak się wydaje, stanowczo zbyt późno. Ba, jeszcze kilkanaście lat temu nie było tak łatwo odnaleźć publikacje skupiające się na niechęci Lovecrafta do osób o skórze i pochodzeniu innym niż aryjskie, ale gdy już szambo wylało, to bryzgało obficie.

Kraina Lovecrafta - trailer HBO GO

Pięć lat temu przyznawaną od bez mała półwiecza prestiżową nagrodę World Fantasy Award przedstawiającą karykaturalne popiersie Lovecrafta zastąpiło, po protestach, drzewo na tle księżyca. Rok później swoją książkę The Ballad of Black Tom napisał Victor LaValle, a była to trawestacja lovecraftowskiej „Zgrozy z Red Hook” (podobno AMC szykuje serial), przedstawiająca tamte wydarzenia z perspektywy czarnoskórego bohatera. Po nim śmiało eksplorujące temat seksualności Lovecrafta The Night Ocean wydał Paul LaFarge; tam posępny mistrz grozy nie stroni od towarzystwa młodych i chętnych wszystkich ras. A teraz na naszym rynku, wraz z premierą wysokobudżetowej produkcji telewizyjnej stacji HBO, wychodzi książka Matta Ruffa „Kraina Lovecrafta”. Powieść, przynajmniej na pierwszy rzut oka, zestawia traumatyczne doświadczenia czarnoskórej społeczności amerykańskiej z koszmarami wywiedzionymi z prozy autora z Providence.

„Kraina Lovecrafta”, Matt Ruff, wyd. W.A.B.
„Kraina Lovecrafta”, Matt Ruff, wyd. W.A.B.

Sam tytuł książki Ruffa odczytywać można dwojako. Bo dosłowna „kraina Lovecrafta” to faktyczne miejsce postrzegane przez bohatera, miłośnika fantastyki Atticusa, który ledwo co zdjął wojskowy mundur, jako nowoangielskie stany, gdzie jeden z jego literackich idoli osadził gros swoich opowieści. Ale na poziomie metaforycznym to niemalże cała Ameryka zjednoczona z nieżyjącym już Lovecraftem niechęcią do czarnoskórych, to piekło pokrzywdzonych i niemalże utopia człowieka chwalącego lincze jako niezbędne narzędzie przeciwdziałające skundleniu narodu. Stąd wyprawa do Ardham – które Atticus myli początkowo z Arkham, swoistym sercem uniwersum stworzonego przez Samotnika z Providence – gdzie ma spotkać się z ojcem, staje się dlań jazdą przez zwichrowany umysł ojca chrzestnego literatury dziwacznej, ze wszystkimi jego potworami, przede wszystkim tymi o ludzkich twarzach.

U Ruffa, na dobre i na złe, sama Ameryka sprzed zaledwie kilkudziesięciu lat jawi się niczym monstrum, które należy przechytrzyć.

Żerują tutaj tuż obok siebie wyobrażone niegdyś przez Lovecrafta stwory, egzekwujący surowe, rasistowskie prawa Jima Crowa szeryfowie oraz żądny krwi tłum. U Ruffa, na dobre i na złe, sama Ameryka sprzed zaledwie kilkudziesięciu lat jawi się niczym monstrum, które należy przechytrzyć. Tu ohydne poglądy Lovecrafta stają się nie tylko kluczem, ani nawet, jak u Houellebecqa, wytrychem, ale łomem. Przynajmniej do czasu.

Bo po pierwszej przygodzie Atticusa i jego najbliższych, z których każde otrzymuje potem swoje pięć minut (książka podzielona jest na rozdziały bliskie autonomicznym opowiadaniom), Ruffa interesuje, jak się wydaje, przede wszystkim materia samej literatury grozy i intertekstualne treści. Niekoniecznie z Lovecraftem powiązane. Bo są tutaj obecne i jawne odniesienia do konkretnych dzieł (chociażby do prozy Roberta Louisa Stevensona), i poddane autorskiej przeróbce ograne motywy z opowieści grozy, od nawiedzonego domu do przerażającej lalki, i iście serialowa struktura (Ruff zresztą nie wypiera się telewizyjnego rodowodu powieści) narracji, sprzyjająca łatwemu przełożeniu jej na język ekranu.

Kwestie rasowe jednak ani przez chwilę nie znikają ze stron „Krainy Lovecrafta” i nie ograniczają się do zarysowania prostej dychotomii „dobrzy-czarni” kontra „źli-biali”. Pod fantastyczną otoczką kryje się bowiem okrutna codzienność. Choć spory rozwiązywane są tutaj częstokroć dzięki ingerencji sił wyższych, to najciekawsze wydają się fragmenty iście obyczajowe, omawiające międzyludzkie kontakty i tak niedawną przecież rzeczywistość.

Bodaj najlepszym – obok otwierającego książkę – kawałkiem jest tutaj swoisty remiks „Doktora Jekylla i pana Hyde’a”, gdzie jedna z bohaterek otrzymuje od tajemniczego mężczyzny eliksir, dzięki któremu może przybrać postać białej kobiety. Tutaj Ruff znakomicie zderza rasowe napięcia z klasykiem gotyckiej prozy. Nie wszystko mu się jednak udaje. Na epizodycznej konstrukcji cierpią portrety charakterologiczne, zdarza mu się też zaplątać fabularnie, a nici, którymi zszywa poszczególne historie bywają zbyt grube. Wady te uwypukla serial HBO, bez którego trudno chyba dzisiaj prowadzić dyskurs na temat „Krainy Lovecrafta”. Mnoży on sugestywne sceny przemocy, inaczej rozkłada akcenty i praktycznie rezygnuje z charakterystycznego dla Ruffa balansowania między zamiłowaniem do literackiego pulp fiction a dźwignięciem historycznego ciężaru. A to jeszcze bardziej rozmywa Atticusa, Letitię i całą resztę postaci. Koncentruje się na daniu Lovecraftowi, interpretowanemu tutaj i jako stan umysłu, i konkretna osoba, prztyczka. Na który ten, dodajmy uczciwie, zasłużył.

000 Reakcji

Samozwańczy spec od kultury popularnej, krytyk i tłumacz. Z równym zapałem chłonie filmy, komiksy i gry.

zobacz także

zobacz playlisty