Nie tylko NY i LA, czyli 7 filmów ukazujących prawdziwą twarz Ameryki23.11.2020
Prawie 10 milionów kilometrów kwadratowych powierzchni, blisko 340 milionów obywateli, a wszystko to rozciągnięte między słoneczną Kalifornią a Nowym Jorkiem, uznawanym za biznesowe i artystyczne centrum świata. Nic dziwnego, że na wiele lat Stany Zjednoczone ukonstytuowały się w wyobrażeniach jako kraina magnetyczna i mityczna, ludzie karmieni legendą american dream postrzegali to państwo jako bliskie ideału. Wielu filmowców przez lata podsycało podobne wrażenia, niektórzy z nich postanowili jednak zajrzeć pod podszewkę. I rozmontować tradycyjne ujęcie amerykanizmu.
Los Angeles i Nowy Jork w oczach twórców amerykańskiego kina niezależnego było postrzegane jako twarz na pokaz, maska pozoru i fałszu, która przysłania prawdziwe oblicze Stanów. Dlatego w ostatnich latach coraz chętniej wyruszają oni w podróż po tym bezkresnym kraju, by z jego centrum dotrzeć na dalekie peryferia i dać bezlitosne świadectwo realiów tamtejszego życia. Bieda, brak wykształcenia, życie od wypłaty do wypłaty, widmo utraty ubezpieczenia zdrowotnego, konflikty na tle rasowym. Morze nijakich parkingów, stacji benzynowych, tanich przydrożnych moteli, a przede wszystkim jałowe, pogrążone w bezrobociu przedmieścia, gdzie amerykański sen zdaje się niedorzecznym, cynicznym żartem. Taki obraz oznajmił nie tylko światu, ale także Amerykanom z metropolii, jak mylne wyobrażenie mają o swoim kraju i swoich rodakach.
W tę narrację fantastycznie wpisuje się Elegia dla bidoków, najnowszy film Rona Howarda, będący adaptacją bestsellerowej powieści J. D. Vance’a. To opowieść o tzw. „pasie rdzy” – stanach niegdyś stanowiących przemysłowy fundament Ameryki, dziś pogrążonych w bezrobociu, desperacji i permanentnym braku perspektyw. Książka ta stała się istotnym głosem w dyskusji na temat rosnącego rozwarstwienia klasowego za oceanem, a także odpowiedzią na pytanie, dlaczego Donald Trump ze sloganem „Make America Great Again” wygrał w 2016 r. wyścig o fotel prezydencki. Z okazji zbliżającej się premiery filmu Howarda przedstawiamy filmy, które w ostatnich latach wnikliwie przyglądały się społeczno-ekonomicznej rzeczywistości Stanów. Z dala od świateł wielkich miast.
Trzy billboardy za Ebbing, Missouri (2017), reż. Martin McDonagh
Film, który opisał amerykańską prowincję w twardych słowach, bez znieczulenia i taryfy ulgowej. Tytułowe Ebbing zdające się początkowo scenerią jednostkowego dramatu – historii kobiety, która straciła swoje dziecko i zdesperowana postanawia wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę – to tak naprawdę Ameryka w pigułce. W Trzech billboardach widzimy miniaturę kraju zbudowanego na kulcie przemocy i prawie pięści, rasowych uprzedzeniach sięgających nieprzepracowanej traumy niewolnictwa, zaś w tle pobrzmiewają aluzje do tak silnie obecnego w amerykańskiej debacie publicznej tematu brutalności, zwyrodnienia i opieszałości policji. Martin McDonagh celowo posłużył się przy tym emblematami klasycznego westernu, najbardziej amerykańskiego z gatunków filmowych, by te punkty zapalne jeszcze dodatkowo wyolbrzymić, nakreślić grubą kreską. Tak oto powstała jedna z najbardziej przewrotnych i przenikliwych opowieści o Ameryce ostatnich lat. A także ponadczasowa przypowieść o potrzebie budowania porozumienia ponad rozmaitymi zaszłościami i podziałami.
American Honey (2016), reż. Andrea Arnold
Droga to motyw, który w kinie ma niejedno znaczenie. Może być pretekstem do opowieści o sprzeciwie wobec tradycyjnych wartości, rozpoznawalnym pod każdą szerokością geograficzną symbolem ucieczki, odruchu buntu, czy też wewnętrznej metamorfozy. Wędrówka, a może wręcz włóczęga bohaterów American Honey umieszczona zostaje jednak w określonym politycznym kontekście – odzwierciedla nastroje panujące w środkowych stanach Ameryki, które tak ochoczo podpisały się pod prezydenturą Donalda Trumpa w 2016 r. W tym wszystkim widzimy jednak przede wszystkim obraz kraju podzielonego na dwie wzajemnie wykluczające się połówki, rozpiętego między bogactwem a biedą, między wolnością i możliwością wyboru a beznadzieją i brakiem perspektyw. Grupa jeżdżących od drzwi do drzwi domokrążców z filmu Andrei Arnold to ludzie, którzy na każdym kroku celebrują swoją młodość, gibią się do rapu kręcącego się wokół robienia wielkich pieniędzy, ale tak naprawdę nie mają pojęcia, co robić ze swoim życiem. Nie ma tu widoków na przyszłość, nie ma wiary w zwycięstwo. Jest walka nie tyle o awans, co utrzymanie się na powierzchni, życie z dnia na dzień i blisko trzygodzinna podróż, która właściwie donikąd nie prowadzi.
Florida Project (2017), reż. Sean Baker
Różowo nie jest także w Ameryce widzianej oczami Seana Bakera, choć tytuł wskazywać mógł na coś innego. Tytułowa Floryda to wszak miejsce, gdzie co roku ściąga miliony turystów, „słoneczny stan”, w którym emeryci na starość szukają spokoju pod palmami, a nowobogackie małżeństwa z dziećmi szturmują park rozrywki Disneya w pobliżu Orlando. To właśnie na jego obrzeżach rozgrywa się akcja Florida Project. W filmie Bakera trafiamy do motelu o jakże bajkowej nazwie Magiczny Zamek, jednak życie tam nie jest kolorowe i daleko mu do krzepiącej bajki. Tylko cukierkowa fasada łączy to miejsce z disneyowskim parkiem wyrastającym za oknem, poza tym skrywa ona ciasne i obskurne pokoje, w których żyją ludzie reprezentujący margines amerykańskiego społeczeństwa. Młode matki, które samotnie i bez grosza przy duszy wychowują swoje dzieci, młode pary ledwo wiążące koniec z końcem, regularnie nachodzone przez opiekę społeczną, pozbawione jakichkolwiek szans na wyrwanie się z tego zaklętego kręgu. Niewątpliwie najbardziej wstrząsające jest jednak to, że na Amerykę wykluczoną, pozostawioną na pastwę losu, Baker spogląda oczyma dzieci. Zaradnych, napędzanych beztroską i rozbuchaną wyobraźnią, ale przy tym nieświadomych problemów, z którymi prawdopodobnie przyjdzie im się niedługo zmierzyć.
Paterson (2016), reż. Jim Jarmusch
Paterson, mała mieścina w stanie New Jersey, wszystko jest tutaj małe i wszyscy się znają. To właśnie tam poznajemy kierowcę miejskiego autobusu, który w przerwach między kursami hobbystycznie zajmuje się poezją i w swoim notesie prowadzi zapis życia codziennego. Warto jednak doprecyzować, że wiersze pisane przez bohatera filmu Jima Jarmuscha, to tak naprawdę utwory Rona Padgetta, czołowego przedstawiciela tak zwanego drugiego pokolenia nowojorskiej szkoły poetyckiej. Autor Inaczej niż w raju porzucił jednak pomysł portretowania awangardowego środowiska w Nowym Jorku, by przenieść się na obrzeża kraju i kontemplować monotonię amerykańskiej prowincji. W życiu jarmuschowskiego bohatera nie ma właściwie nic oprócz życia w jego najprostszych przejawach: wstaje skoro świt, wychodzi do pracy, tam największym odchyleniem od normy może okazać się co najwyżej awaria autobusu, następnie wraca do domu, wychodzi z psem na spacer, na koniec zasypia ze swoją ukochaną. Człowiek ten zdaje się całkowicie pogodzony z porządkiem otaczającego świata, nie oczekuje żadnego przełomu czy nagłej wolty w uporządkowanym rozkładzie jazdy, z którym jedzie przez życie. Wielu Amerykanów zostało w podobny sposób schwytanych przez prozę życia, na własne życzenie wiodą oni żywot banalny, pospolity, zwyczajny. Co wcale nie oznacza, że nieszczęśliwy.
Nebraska (2013), reż. Alexander Payne
Fabuła filmu dotyczy prostej w istocie historii o trudnych relacjach ojcowsko-synowskich. O wzajemnych pretensjach, skrywanym skrzętnie przez lata rozżaleniu i wyrzutach sumienia. Nakręcona na czarno-białej taśmie Nebraska to kino drogi, film o podróży, której oficjalnym celem miało być odebrania miliona dolarów wygranego przez seniora na loterii, ale stała się pretekstem do przepracowania pewnych emocji i rozliczenia z przeszłością. Alexander Payne jest jednak w swoim kinie nie tylko zainteresowany grzebaniem w rodzinnych traumach, ale także budowaniem szerszego, polityczno-społecznego kontekstu. Nebraska to w końcu podróż po amerykańskim Midweście – bezkresnych pustkowiach, które wciąż zdają się białą plamą na mapie Ameryki. To właśnie tam, gdzieś pośrodku niczego, znaleźć można zapomniane, opustoszałe i uginające się pod ciężarem kryzysu mieściny. Payne pokazuje, że zostali tam już tylko starsi, przywiązani do domu rodzinnego i lokalnej tradycji ludzie. Młodzi wyjechali jak najdalej, nie oglądając się za siebie. Uciekli przed paraliżującym marazmem, entropią i sięgającą głęboko do portfela recesją.
Tajemnice Brokeback Mountain (2005), reż. Ang Lee
W 2005 r. film ten uznano za punkt zwrotny i przełomowy we współczesnym kinie, a było to homoseksualne love story, opowieść o zakazanej miłości dwóch kowbojów, którzy poznali się na zboczu góry Brokeback. Kluczową rolę w filmie Anga Lee ogrywa pochodzenie samych bohaterów – naznaczone piętnem wychowania na amerykańskiej prowincji i zgodnie z mitem Dzikiego Zachodu, gdzie mężczyźni od wieków wtłaczani są w stereotypowe role supersamców. Co ciekawe, bezpośrednie akty homofobii czy represji właściwie nie mają na ekranie miejsca, mimo to Jack i Ennis sami z siebie decydują się na ukrywanie łączącego ich uczucia w tajemnicy przed światem, a także realizację założeń konserwatywnej kultury, w której przyszło im dorastać – odgrywanie roli przykładnych mężów i ojców. Okłamywanie samych siebie i wszystkich dookoła, tłumienie seksualnych pragnień, rosnące poczucie wstydu oraz dobrowolne przystanie na tzw. "normy" społeczne, to wszystko sprawia, że Tajemnice Brokeback Mountain można czytać jako uniwersalne świadectwo dramatycznej sytuacji osób homoseksualnych mieszkających na amerykańskich wsiach i w małych prowincjonalnych miasteczkach.
Do szpiku kości (2010), reż. Debra Granik
Wyżyna Ozark, niby magiczna kraina w samym sercu Ameryki, a jednak miejsce moralnie, ideologicznie i architektonicznie zdegradowane. Stare, rozpadające się chałupy, zagracone i zaniedbane podwórka, obskurne puby z grzybem na ścianach. Ludzie zupełnie odizolowani od świata – pozbawieni podstawowej opieki zdrowotnej, dostępu do edukacji, budujący własną hierarchię społeczną opartą na sile, przemocy i produkcji metamfetaminy. Tak, brzmi to wszystko jak wizja nieprawdopodobna, posklejana z karykaturalnie przerysowanych stereotypów na temat Amerykanów, a jednak Do szpiku kości od przeszło dekady uznaje się za jeden z najważniejszych portretów małomiasteczkowej egzystencji, jaki w ostatnich latach miało do zaoferowania amerykańskie kino. Debrze Granik udało się bowiem wejść na rzadko uczęszczane szlaki pośród lasów Missouri, ukazać parszywy rewers amerykańskiej rzeczywistości, a jednocześnie zbudować tę historię w oparciu o bohaterkę silną, twardą, niezłomną, która wcale nie musi wisieć na męskich ramionach. Nic dziwnego, że dla Jennifer Lawrence film ten okazał się przepustką do kariery.
zobacz także
- Być pisarzem, czyli z genealogii męki twórczej
Opinie
Być pisarzem, czyli z genealogii męki twórczej
- Bez cięć. 6 filmów, które opierają się na jednym ujęciu (lub tylko je udają)
Opinie
Bez cięć. 6 filmów, które opierają się na jednym ujęciu (lub tylko je udają)
- Hakerzy sparaliżowali całe miasto. Żądają bitcoinów
Newsy
Hakerzy sparaliżowali całe miasto. Żądają bitcoinów
- Na cześć SOPHIE nazwano asteroidę. „Teraz już zawsze będzie częścią kosmosu”
Newsy
Na cześć SOPHIE nazwano asteroidę. „Teraz już zawsze będzie częścią kosmosu”
zobacz playlisty
-
PZU
04
PZU
-
05
-
Cotygodniowy przegląd teledysków
73
Cotygodniowy przegląd teledysków
-
David Michôd
03
David Michôd