Ludzie |

Baśnie z Północy. Rozmawiamy z Valdimarem Jóhannssonem, reżyserem „Lamb”29.12.2021

fot. materiały prasowe

Kameralna, niskobudżetowa produkcja nakręcona z garstką aktorów na islandzkim odludziu. W teorii nic nadzwyczajnego, a jednak o debiucie nikomu nieznanego Valdimara Jóhannssona zrobiło się głośno już po pierwszych pokazach.

Film został świetnie przyjęty na festiwalu w Cannes, gdzie otrzymał nagrodę za oryginalność w sekcji Un Certain Regard. Pod swoje skrzydła wzięło go studio A24 (o którym szerzej pisaliśmy TU), produkujące i dystrybuujące m.in. dzieła Ariego Astera (Midsommar) i Roberta Eggersa (Lighthouse). Nie ma w tym nic dziwnego. Lamb, czyli islandzko-szwedzko-polska koprodukcja (w projekt zaangażowana była polska firma Madants, dofinansował go Polski Instytut Sztuki Filmowej, a zmontowała Agnieszka Glińska), znakomicie wpisuje się w zjawisko ochrzczone właśnie za sprawą amerykańskiej wytwórni „posthorrorem”. To kino grozy idące pod rękę z arthouse’owymi inklinacjami, psychodramą o ciemnej stronie rodzicielstwa, traumie po stracie dziecka oraz wierzeniami ludowymi. „Korzystaliśmy z mitów, które można znaleźć w islandzkim folklorze” – opowiada nam reżyser Valdimar Jóhannsson.

Lamb wejdzie do polskich kin już 31 grudnia za sprawą Gutek Film.

Lamb (2021) zwiastun PL, w kinach od 31 grudnia

Nie chcę za dużo zdradzać, bo twój film to niespodzianka dla widzów, ale chyba mogę powiedzieć, że pojawiają się w nim wyraźnie fantastyczne motywy. Wydaje się, że czerpie on pełnymi garściami z islandzkich baśni.

Valdimar Jóhannsson: Na pewno pisząc scenariusz ze Sjónem korzystaliśmy z wielu mitów, które można znaleźć w islandzkim folklorze. To, co pokazujemy w filmie, nie jest jednak ich dosłowną adaptacją, a parafrazą, wariacją na ich temat. Nasza opowieść składa się z elementów, które pochodzą z kilku różnych bajek ludowych, połączyliśmy je w dość luźny sposób. Trudno jest mi więc wskazać na konkretne źródło, natomiast mogę powiedzieć, że Islandia to kraina silnie zakorzeniona w mitologii nordyckiej. Islandczycy są bardzo dumni ze swojego dziedzictwa, ludowości, dlatego część z nich nawet dzisiaj deklaruje, że wierzy w mityczne istoty i nadprzyrodzone zjawiska. Nawet ci, którzy wątpią w ich istnienie, przekazują te historie z dziada pradziada.

Przeczytałem gdzieś, że cała Islandia wierzy w istnienie tzw. „ukrytych ludzi”, czyli inaczej mówiąc – elfów. Głośnym echem przed kilku laty odbiła się sprawa budowy drogi łączącej Reykjavik z półwyspem Álftanes. Powodem zatrzymania prac były pogłoski, że droga miała biec przez tereny potencjalnie zamieszkiwane przez elfy… 

Tak, rzeczywiście zrobiło się o tym dość głośno (śmiech). Jak już wspomniałem, ludzie tutaj naprawdę wierzą w ich istnienie. Niektórzy twierdzą, że nie tylko widują elfy pośród wzgórz, ale z nimi rozmawiają. Nas jednak ten motyw nie interesował, szukaliśmy innej specyfiki.

Na pierwszym planie mamy więc tytułowego baranka, jagnię, które znowuż łączy się z bogatą symboliką starotestamentową. To również historia pełna biblijnych odniesień.

Takie znaki, symbole i znaczenia pojawiają się chyba nie do końca intencjonalnie. Każdy może odkryć w filmie coś innego. Ile widzów, tyle sposobów jego czytania. Spójrzmy na to w ten sposób – inspiracji do historii szukaliśmy w wierzeniach skandynawskich, nordyckich, bo te właśnie historie mnie ukształtowały i zawsze były mi bliskie, ale to nie znaczy, że tych samych zagadnień nie odnajdziemy w chrześcijaństwie. Obie kultury długo ze sobą współistniały, przenikały się. Nie mówiąc o tym, że przecież istnieją zagadnienia zrozumiałe dla każdego z nas, niezależnie od pochodzenia czy wyznania. W końcu Lamb to opowieść o bólu towarzyszącemu stracie bliskiej osoby i próbie odzyskania utraconego szczęścia. To coś uniwersalnego, zrozumiałego pod każdą szerokością geograficzną.

A skąd sam pomysł na osadzenie takiej historii pośrodku rozległego islandzkiego pustkowia? Czy dobrze zgaduję, że pochodzisz z podobnych rejonów?

Masz rację. To miejsce w filmie przypomina atmosferę mojego dzieciństwa. Urodziłem się w małej wiosce na północy kraju. Żyje tam niewiele ponad 200 osób, chodziłem do klasy, gdzie razem ze mną była trójka dzieci. Kilka kilometrów od wioski mieszkali moi dziadkowie, którzy mieli hodowlę owiec i to tam spędzałem większość czasu. Moje dzieciństwo było zaskakujące i magiczne – człowiek był blisko z naturą, panowała tam harmonia i spokój, a jednocześnie w pejzażu wyczuwało się coś złowieszczego. Kiedy tak rozmawiamy, dochodzę do wniosku, że tamto miejsce musiało być dla mnie podskórną inspiracją, tak samo jak babcia i dziadek. Byli niezwykłą parą, która wszystko robiła razem. Nie istniał dla nich podział na „kobiece” czy „męskie” zajęcia. Gospodarstwo zawsze było wspólną sprawą.

Hodowla owiec to na Islandii chyba ważna tradycja. 

Powiem więcej: tradycja wielowiekowa. Owce zostały sprowadzone tu przeszło tysiąc lat temu, mają one dla ludzi szczególne znaczenie – niegdyś decydowały o „być albo nie być”, ich wełna i mięso pozwalały przeżyć w surowych warunkach. Teraz żyjemy już w innych czasach, ale jedno się nie zmieniło: owce wciąż otaczane są dużym szacunkiem. Szacuje się, że jest ich tu ponad dwa razy więcej niż ludzi, a mimo to w niektórych gospodarstwach każda owca ma swoje imię. Każda jest przez pasterzy traktowana z osobna.

W Lamb dochodzi jednak do zaburzenia tego porządku – twoi bohaterowie zaczynają brutalnie ingerować w sprawy przyrody. Traktują ją czysto użytkowo, zawłaszczają, biorą z niej, co chcą. Film ma w sobie coś z ostrzeżenia przed taką postawą.

Jest to kolejny, nie do końca zamierzony przez nas efekt, ale cieszę się, że taka myśl pojawia się podczas seansu. W końcu warto poddać pod dyskusję to, jak działania człowieka wpisują się w naturalny ekosystem Ziemi, jak wygląda ludzka relacja z naturą i jak ważna jest potrzeba bycia w zgodzie z jej potrzebami. Ludzie dali sobie prawo do korzystania z bogactw przyrody bez zahamowań. Próbowali kształtować ją na swoich prawach, przez co mieli poczucie, że pociągają za sznurki i widzieli w sobie wszechpotężnych władców świata. Nasz film pokazuje, że to złudzenie – że cywilizacja jest niczym w porównaniu z siłą natury. Z drugiej jednak strony zależało nam, by zwierzęta na ekranie przedstawić jako stworzenia, które zasadniczo się od nas nie różnią. Nie ma granicy między ludzkim i zwierzęcym. Na owce patrzymy z bliska, dzięki temu z ich oczu można wyczytać, że myślą i czują podobnie.

Wspomniałeś wcześniej o atmosferze pustki, złowrogim nastroju panującym w Islandii, gdzie natura zdaje się istnieć w swojej pierwotnej, trudnej do opisania postaci. Stąd też chyba wynika charakterystyczna wizualność filmu?

Tak, to było dla nas ważne. Nasza praca w pewnym momencie była niesiona przez pogodę i naturę. Nie interesowały nas pocztówkowe widoki, a raczej rzadko w kinie dostrzegane pory dnia i roku, zwłaszcza te przejściowe, niemalownicze, niejednoznaczne. Zwróć uwagę, że cała historia dzieje się na tle zachmurzonego nieba, dzięki czemu staje się szorstka i brutalna. Inna sprawa, że chcieliśmy kręcić w sezonie wykotu owiec, który przypada na szczyt białych nocy, kiedy niebo niemal całą dobę pozostaje jasne, a słońce zachodzi ciut za horyzontem tylko na kilka godzin. Zawsze mnie to zdumiewało i przerażało jednocześnie – człowiek jest nieustannie na widoku, w świetle, nagle ta potężna, otaczająca ze wszystkich stron przyroda zdaje się wzbudzać zagrożenie. To coś, co zapamiętałem z pobytu u dziadków, ale takie uczucie towarzyszy wielu ludziom na Islandii. Rozmawiałem o tym z Noomi Rapace, ona też pamięta te obrazy. Wychowała się na islandzkiej farmie, wspomnienia są w niej ciągle żywe.

Skoro zaakcentowaliśmy grozę towarzyszącą historii, warto powiedzieć, że Lamb jest chętnie zaliczane przez prasę do tzw. „nowej fali horroru” obok filmów Ariego Astera czy Roberta Eggersa. Czujesz się reprezentantem tego nurtu?

Takie odczytanie jest ciekawe już na poziomie samego tytułu. Angielski tytuł, czyli Lamb, to „baranek” lub „jagnię”. Natomiast oryginalny islandzki tytuł, Dýrið może oznaczać zarówno „zwierzę”, jak i „bestię”, co może już przywodzić na myśl klimat kina grozy. To samo może sygnalizować otwarcie, które wprowadza swoistą aurę tajemnicy. Sam jednak nigdy nie traktowałem tego w ten sposób. Dla mnie nie jest to żaden posthumanistyczny horror, jak twierdzą niektórzy, a klasycznie rozumiany dramat, budowany ograniczonymi i umownymi środkami, w którym pojawia się jeden surrealistyczny element. Jeśli ktoś chce dopatrywać się w takim zabiegu kina gatunkowego, to nie widzę przeciwwskazań. Ale mnie zawsze interesowało stworzenie czegoś na kształt wizualnego poematu, w którym nie słowa, nie dialogi, ale obrazy będą tłumaczyły narrację i emocjonalny stan naszych bohaterów.

Faktycznie nie ma tu wielu dialogów, niewiele się dzieje, jest tylko trzech aktorów, świat ogranicza się do kilku elementów. Wiem, że ukończyłeś doktorat w sarajewskiej szkole Film Factory Béli Tarra, którego twórcza filozofia wydaje się bliska temu, czemu dajesz wyraz w swoim debiucie. To tam zaczęła się twoja przygoda z kinem?

Tak właściwie zaczęło się od Islandzkiej Szkoły Filmowej na Reykjaviku. Studiowałem tam na początku lat dwutysięcznych. Nie wiedziałem wtedy, jak się robi kino, nie byłem w stanie nawet wskazać różnic między poszczególnymi pionami produkcji. Byłem jednak pochłonięty tym światem, zacząłem pracować na różnych planach filmowych i uczyć się fachu w praktyce. Potem było Sarajewo, które otworzyło mi oczy na inny rodzaj kina. Na kino kompletnie osobne, którego nie da się ani do końca wyjaśnić, ani zrozumieć. Kiedy tam trafiłem, pracowałem już nad scenariuszem Lamb. Béla był wtedy moim mentorem. Zawsze wsłuchiwałem się w jego rady, tak samo jak w słowa wykładowców, których ściągnął do szkoły – Carlosa Reygadasa czy Tildy Swinton. To dzięki nim zrozumiałem, że istotą kina jest odwaga mówienia własnym głosem.

 

Valdimar Jóhannsson – urodzony w 1978 r. reżyser i scenarzysta, absolwent legendarnej sarajewskiej szkoły Film Factory, założonej przez Bélę Tarra. Doświadczenie zdobywał na licznych planach filmowych, także hollywoodzkich produkcji, takich jak Prometeusz (2012), Piąta władza (2013), Niepamięć (2013) i Noe: Wybrany przez Boga (2014). Lamb (2020) to jego pełnometrażowy debiut fabularny.

000 Reakcji

krytyk filmowy. Publikuje m.in. na łamach "Przekroju", "Czasu Kultury", tygodnika "Przegląd", czasopisma "Ekrany", a także w portalach Interia.pl, Wirtualna Polska, Popmoderna. W wolnych chwilach poszerza kolekcję gadżetów z Gwiezdnych Wojen.

zobacz także

zobacz playlisty