Ludzie |

Narzędzie zmiany świata. Rozmawiamy z Małgorzatą Szczurek, redaktorką naczelną Wydawnictwa Karakter07.02.2022

Małgorzata Szczurek (Fot. Marcelina Gozdecka)

Nierzadko trudno na pierwszy rzut oka dostrzec ich pracę. Na co dzień podejmują decyzje, co wydać, do czego kupić prawa i w jaki sposób promować dany film, książkę czy serial, żeby dzieło dotarło do możliwie najszerszej grupy odbiorców. W ramach Unlock Your Potential, pierwszego sezonu tematycznego Papaya.Rocks poświęconego twórcom, przedstawiamy cykl materiałów o tych, którzy kształtują gust odbiorców i mają kolosalny wpływ na to, czego się słucha, co się czyta, ogląda i o czym się dyskutuje. Do pierwszej odsłony zaprosiliśmy Małgorzatę Szczurek, redaktorkę naczelną Wydawnictwa Karakter.

Tekst powstał w ramach UNLOCK YOUR POTENTIAL – pierwszego sezonu tematycznego Papaya.Rocks, który opowiada o tych, którzy inspirują i motywują innych. Więcej o UNLOCK YOUR POTENTIAL na unlockyourpotential.papaya.rocks.

Skąd w twoim życiu wziął się pomysł na pracę w wydawnictwie?  

Małgorzata Szczurek: Kiedy skończyłam studia, była to romanistyka, trafiłam na ogłoszenie Wydawnictwa Znak, które w tamtym czasie szukało redaktorów. Jednym z wymogów była znajomość języka francuskiego. Miałam szczęście, bo brakowało wtedy pracy dla romanistów. Wszystkie moje koleżanki i koledzy po studiach szli pracować do dużych firm lub szkół, a ja nie chciałam być nauczycielką. Gdy pojawił się konkurs w Znaku, postanowiłam wystartować. Już w czasie rozmowy kwalifikacyjnej poczułam, że to może być coś dla mnie. Do tej pory to czuję.

Trudno było wygrać ten konkurs?

Jak się okazuje, wcale nie (śmiech). Pod koniec rozmowy dostałam pytanie, czy mam pomysł na konkretną serię wydawniczą i taką też wymyśliłam, pamiętam jak dziś, międzygatunkowe Peryferia. Później to było moim głównym zajęciem – wymyślanie i szukanie tytułów do wydania, przeglądanie propozycji. Krótko mówiąc: tworzenie programu wydawniczego. Ale oprócz menadżerowania chciałam nauczyć się pracy z tekstem, pracy z autorami i tłumaczkami. To też była ważna szkoła. Tak poznałam m.in. Pawła Huellego, Wiesława Myśliwskiego, Barbarę Grzegorzewską  i wielu innych.

W małym wydawnictwie jest trochę jak w laboratorium – wypracowuje się próbki nowych, rzadkich preparatów, jest więcej pola do eksperymentu i realizacji szalonych pomysłów.

A co tak właściwie się stało, że postanowiłaś założyć własne wydawnictwo? 

Zaproponowali mi to Magda Hajduk-Dębowska i Przemek Dębowski, z którymi pracowałam. A ja sama też czułam, że przyszedł czas na zmianę i stworzenie czegoś własnego. Na pewnym etapie takie myśli nachodzą każdego redaktora. Bardzo wiele nauczyłam się w Znaku, ale był moment, kiedy poczułam się zmęczona siecią różnych zależności. Praca w dużym wydawnictwie, siłą rzeczy, wiązała się z wyszukiwaniem potencjalnych hitów, tytułów, które mają szansę na sukces komercyjny. Ta pogoń za bestsellerami ma coś z hazardu. Jednak duże pieniądze to także duża odpowiedzialność, a zarazem niewielkie pole do samodzielnego podejmowania ryzyka. Wszystko trzeba uzgadniać z dziesiątkami osób i mieścić się w granicach wyznaczonych przez innych. W małym wydawnictwie jest trochę jak w laboratorium – wypracowuje się próbki nowych, rzadkich preparatów, jest więcej pola do eksperymentu i realizacji szalonych pomysłów.

Co to za bestsellery, które udało ci się wyhaczyć w Znaku?

Oj, było mnóstwo tych książek, Oskar i pani Róża Schmitta i Przygody Mikołajka, chociaż akurat nie dla działu, w którym pracowałam. Albo Białe zęby Zadie Smith. Byłam odpowiedzialna za stworzenie, w zasadzie od podstaw, działu literackiego, poznałam w ten sposób wielu wspaniałych i zdolnych ludzi, nawiasem mówiąc, z tych zasobów czerpię do dziś. Darek Żukowski czy Agnieszka Pokojska, którzy kiedyś pracowali ze mną w Znaku, są dziś wybitnymi tłumaczami. A mój wspólnik, Przemek Dębowski, też zaczynał u mnie jako asystent w dziale literackim, potem stał się grafikiem.   

 

Na początku kwietnia 2008 r. razem z Magdaleną Hajduk-Dębowską i Przemkiem Dębowskim powołujecie do życia Karakter. Gdyby zapytać cię o pierwociny – skąd pomysł na waszą nazwę, na logo i hasło przewodnie?

To wszystko było bardzo spontaniczne. Przemek miał nazwę. Razem z Magdą oglądali film o tym samym tytule, których ich zainspirował. Najważniejsze było jednak to, że w staropolszczyźnie „karakter” oznaczał krój pisma, stąd też wziął się później „charakter pisma”. Chcieliśmy nawiązać do polskiej tradycji typograficznej, a przy okazji wydawać piękne książki. Z kolei ja wymyśliłam hasło: „Wydajemy, co nam się podoba”. To antyteza tego, co przez wiele lat było moją codziennością.

Od początku wiedzieliśmy jednak, że praca w wydawnictwie to działanie obliczone na długi dystans. Nie wystarczy podrzucić czytelnikowi jakąś nowość i czekać na efekt. Trendy trzeba utrwalać, gromadzić wokół nich ludzi, trwać przy trudnych nieraz wyborach.

I jak wyglądały te początki? Zakładam, że była to erupcja entuzjazmu, ale też skok na głęboką wodę.

Na pozór wszystko wyglądało podobnie – trzeba było znowu szukać tytułów do wydania, ale zakładaliśmy, że tym razem naszym głównym celem nie będzie wskoczenie na topkę Empiku. Wiedzieliśmy również, że naszą piętą achillesową jest sprzedaż i dystrybucja. Był to ten obszar działalności, w którym musieliśmy się najwięcej nauczyć, bo żadne z nas bezpośrednio się tym nie zajmowało. Od początku wiedzieliśmy jednak, że praca w wydawnictwie to działanie obliczone na długi dystans. Nie wystarczy podrzucić czytelnikowi jakąś nowość i czekać na efekt. Trendy trzeba utrwalać, gromadzić wokół nich ludzi, trwać przy trudnych nieraz wyborach. Lubię tę frazę Kantora: „Nie można być ciągle na fali, trzeba być falą”. Coś jest na rzeczy.

No właśnie, a jak wygląda to szukanie i utrwalanie trendów z perspektywy wydawcy? Jak szuka się tytułów, jak podejmuje się decyzje, co wydać, a co nie? 

Duzi wydawcy najczęściej podchwytują trendy wykreowane przez tych mniejszych albo przeszczepiają na rodzimy grunt mody z zagranicznych rynków, kiedyś to były np. chicklity, potem skandynawskie kryminały, książki o hygge etc. Co kilka lat pojawia się hype na coś nowego i wygrywa ten, kto jest szybszy. Potem przez wiele lat odcina się od tego kupony, wydaje się książki podobne do tych, które stały się hitami, licząc, że i one się sprzedadzą. Klonowanie, którego nie znoszę. Mniejsi wydawcy ryzykują. Zdają się na własne wyczucie, często po prostu szukają książek, które są interesujące dla nich samych. Potem muszą oczywiście wszystko skalkulować i ocenić, czy to jest rentowne. Robią mniejsze nakłady, liczą, że książka „załapie”. Zdarza się, że jakaś książka wcale nie sprzedaje się rewelacyjnie, ale ma bardzo duży oddźwięk wśród publiczności; ludzie o niej dyskutują, na jej podstawie zaczynają powstawać spektakle teatralne, wchodzi do obiegu. Jak to się dzieje? No nie wiem, po prostu trzeba mieć nosa czy jakiś słuch społeczny i upór. Przemysław Wielgosz przez wiele lat organizował debaty na temat ludowej historii Polski, aż w końcu nastał czas, kiedy mamy wysyp książek na ten temat – jego serię w wydawnictwie RM i mnóstwo innych publikacji.

Wspomniałaś o raczkowaniu w obszarze dystrybucji. Na czym ta wasza nauka na tym polu polegała i dlaczego to dla wydawnictwa takie ważne?

Możesz wydać masę pięknych i mądrych książek, tylko co z tego, jeśli zamiast sprzedawać się w księgarniach albo przez internet, będą zalegały w magazynie? Dystrybucja książek zaczyna się od ich magazynowania, a kończy na ustalaniu warunków sprzedaży, negocjacjach z dużymi sieciami i małymi punktami. Trzeba mieć umiejętności, kontakty, zaplecze. To mnóstwo roboty. Poza tym będąc maleńkim wydawcą, nie masz szans na dobre warunki w negocjacjach z sieciami. One żądają strasznych rabatów, mają długie terminy płatności. Świadomi tego, podpisaliśmy umowę z zaprzyjaźnionym z nami Wydawnictwem Czarne, które dystrybuowało nasze książki przez pierwszych kilka lat. Teraz robi to jeszcze większy Helion.

Pamiętasz pierwsze książki, które wydaliście w Karakterze? 

No pewnie – mieliśmy pomysł, żeby zacząć od literatury pięknej. Zanim powstało wydawnictwo, w planach były już dwie książki: Kielonek Alaina Mabanckou i To oślepiające, nieobecne światło Tahara Ben Jellouna.

okładka książki „Kielonek” Alaina Mabanckou / Wydawnictwo Karakter
okładka książki „Kielonek” Alaina Mabanckou / Wydawnictwo Karakter

Czyli dwóch urodzonych w Afryce, piszących po francusku autorów.

Co ważne, to literatura, której w Polsce nie było. Wydawanie afrykańskich pisarzy w tamtym czasie to był kosmiczny pomysł, ale taki też był nasz plan – żeby wydawać treści nieobecne na rynku, poszerzać pole czytelniczej wrażliwości, porozpychać trochę polszczyznę. Na Zachodzie ta proza była już wtedy bardzo ceniona. Nie tylko z powodu tematów, jakie porusza – międzykulturowych relacji, kolonizacji, nierówności społecznych etc., ale przede wszystkim ze względu na nowatorstwo, świadomość formy, językową rześkość. Przykładem takiego autora, jednego z największych pisarzy języka francuskiego, który w sposób odświeżający traktuje strukturę języka i frazy, jest choćby Haitańczyk Lyonel Trouillot. Niestety, nie wszyscy podzielili nasz entuzjazm co do jego prozy, choć wydaliśmy dwie jego powieści. I nie, naprawdę nie chodziło tylko o to, że nie wyłożyliśmy fortuny na promocję.

A o co chodziło?

Może było za wcześnie. A może to kwestia tego, że w Polsce ciągle jesteśmy zapatrzeni w Amerykę i, od biedy, Europę, zupełnie nie dostrzegając, że w pewnym sensie to nie tam bije serce współczesnej kultury. Zamykając się na pewne obszary, pozbawiamy się dopływu bardzo wielu idei. Być może moglibyśmy się czegoś nauczyć także od globalnego Południa. Ale są promyczki nadziei. To na przykład spory sukces książki kameruńskiego filozofa Achille’a Mbembego Polityka wrogości. Nekropolityka. Jesienią wydamy jego brawurowy esej o opresyjnym państwie zatytułowany Brutalizm. Mbembe to jeden z najważniejszych współczesnych myślicieli, którego analizy weszły do globalnego obiegu teorii politycznej i krytycznej.

Esej jako forma najbardziej pojemna daje przestrzeń do współmyślenia, analizowania rzeczywistości. A że ta rzeczywistość wokół nas staje się coraz bardziej nieznośna, wzrasta potrzeba rozumienia tego, co się dzieje.

No właśnie – wykonaliście w pewnym momencie zwrot w kierunku eseistyki.

Nasze książki czytają ludzie, którzy mają w sobie niepokój, chcą się rozwijać, poszukują. Esej jako forma najbardziej pojemna daje przestrzeń do współmyślenia, analizowania rzeczywistości. A że ta rzeczywistość wokół nas staje się coraz bardziej nieznośna, wzrasta potrzeba rozumienia tego, co się dzieje. Kiedy w Brutalizmie Mbembego czytam o ciałach-granicach, to od razu widzę, że on pisze dokładnie o tym, czego jesteśmy świadkami niedaleko stąd.

A czy pomysł na eseje nie pojawił się przypadkiem wraz z prawami do wydania dzieł Susan Sontag?

Tak, w tamtym momencie w ogóle zmieniła się nasza sytuacja. Wcześniej postrzegano nas jako niegroźnych, niewadzących nikomu szaleńców. Kiedy wydaliśmy Sontag, zaczęto nas traktować poważnie. 

Opowiedz o tym trochę.

To był czas, kiedy w Stanach Zjednoczonych ukazał się pierwszy tom dzienników Sontag. Jak się domyślasz, wywołało to w Polsce zainteresowanie, kilka dużych wydawnictw ubiegało się o prawa do tej książki. Agent zaproponował, by wszyscy chętni przedstawili najlepszą ofertę. Nie wierzyliśmy, że może nam się udać. Znaliśmy swoje możliwości, nie mieliśmy żadnego kapitału, ale mieliśmy na Sontag własny pomysł. W momencie, gdy każdy chciał wydać „skandalizujące” do pewnego stopnia dzienniki i skupić się tym samym na wątkach obyczajowych, my postanowiliśmy przedstawić czytelnikom Sontag jako intelektualistkę. Na początek planowaliśmy wydać jej trzy książki eseistyczne, a dopiero później dzienniki. Myślę, że właśnie tym odważnym ruchem przekonaliśmy agenta. Pamiętam, jak czekaliśmy na jego odpowiedź. Sontag dosłownie śniła nam się po nocach! (śmiech).

Co się zmieniło wraz z pojawieniem się tych książek? 

Wszystko. Mieliśmy wtedy wiele szczęścia. Sontag to było wejście w esej. Równolegle zwrócili się do nas przyjaciele Przemka, graficy, którzy mieli przygotowaną książkę PGR. Projektowanie graficzne w Polsce. Z jej wydania zrezygnowało duże wydawnictwo. Przyszli z nią do nas i znowu zaryzykowaliśmy. Wydaliśmy ją w nakładzie dwóch tysięcy i okazało się, że sprzedaje się w zawrotnym tempie. To był moment, kiedy dizajn stawał się modny. Zaczęliśmy wydawać kolejne tytuły i tak powstała nowa linia wydawnicza. Potem pojawiła się architektura. Za sprawą Doroty Leśniak-Rychlak wydaliśmy książkę Myślenie architekturą Petera Zumthora i to też załapało, więc zdecydowaliśmy się na kolejne klasyczne pozycje z historii myśli architektonicznej.

okładka książki „Myślenie architekturą” Petera Zumthora / Wydawnictwo Karakter
okładka książki „Myślenie architekturą” Petera Zumthora / Wydawnictwo Karakter

Jak dziś, po czternastu latach istnienia Karakteru, wybieracie tytuły? 

Najważniejsze jest kryterium istotności. Zawsze zadajemy sobie pytanie – czy ta książka jest potrzebna, otwiera na coś nowego? Zależy nam, żeby książki komentowały rzeczywistość, by odnosiły się w jakiś sposób do tego, co wokół. Jakiś czas temu nie sądziliśmy nawet, że na przykład książki o migracjach będą tak potrzebne. Teraz natomiast wydajemy absolutnie niesamowitą rzecz Cała siła, jaką czerpię na życie. To zbiór relacji i wspomnień osób LGBTQ+, które w 2020 r. nadesłały swoje pamiętniki na konkurs zorganizowany przez Pracownię Badań nad Historią i Tożsamościami LGBT+ Uniwersytetu Warszawskiego. Niezwykle poruszające historie osób z różnych warstw społecznych i w różnym wieku, opowiedziane przez nie na własnych zasadach.

W jakim miejscu jest dziś polski rynek wydawniczy w porównaniu z czasami, w którym zaczynaliście?

Przede wszystkim cieszę się, że pojawiają się nowe wydawnictwa, takie jak Cyranka, Drzazgi, Officyna czy Filtry, które są potrzebne nie tylko rynkowi, ale po prostu kulturze. Bez nich wiele wartościowych dzieł i idei nie mogłoby w ogóle u nas zaistnieć. To zresztą globalny trend – duże wydawnictwa rozrastają się w koncerny, a gdzieś równolegle powstają maleńkie, niezależne oficyny, które stawiają na oryginalność, jakość, odwagę. 

Mamy poczucie, że książki to coś więcej niż tylko przyjemność z lektury. To narzędzie zmiany świata. Dzisiaj widać to wyraźniej niż kiedykolwiek.

A wasza pozycja? Nikt na początku nie wróżył wam sukcesu.

Nie, zresztą każde z nas musiało z początku zarabiać gdzie indziej, by Karakter mógł w ogóle istnieć. Funkcjonowaliśmy tak przez wiele lat. Pracowaliśmy po kilkanaście godzin na dobę. Wszystko po to, żeby spełniać nasze marzenie. Teraz mija czternaście lat, nasza ekipa powiększyła się do jedenastu osób (z czego dwie pracują w księgarni), i wszyscy jesteśmy totalnie oddani tej pracy. Wydajemy mniej więcej osiemnaście tytułów rocznie. Lubimy czytać, lubimy tę robotę. I najważniejsze – mamy poczucie, że książki to coś więcej niż tylko przyjemność z lektury. To narzędzie zmiany świata. Dzisiaj widać to wyraźniej niż kiedykolwiek.

Małgorzata Szczurek – romanistka, tłumaczka, redaktorka. Przez wiele lat pracowała w Wydawnictwie Znak, gdzie m.in. kierowała działem literatury pięknej. Od 2008 r. redaktorka naczelna Wydawnictwa Karakter, którego jest współzałożycielką.

 

krytyk filmowy. Publikuje m.in. na łamach "Przekroju", "Czasu Kultury", tygodnika "Przegląd", czasopisma "Ekrany", a także w portalach Interia.pl, Wirtualna Polska, Popmoderna. W wolnych chwilach poszerza kolekcję gadżetów z Gwiezdnych Wojen.

zobacz także

zobacz playlisty