Opinie |

Olga Drenda: Do widzenia, Panie Gąbko30.05.2021

ilustracja: Malwina Hajduk; animacja: Paweł Szarzyński Kinhouse

Rodzice i nauczyciele nieraz przestrzegali, że w internecie nic nie ginie. Oczywiście to wierutna bzdura.

Im bardziej sieć zmienia się w krainę wirtualnych osiedli grodzonych, a cały tort dzielą między siebie duzi gracze, tym więcej miejsc znika, a wraz z nimi treści, które – jak się kiedyś wydawało – zostaną tam na dobre, bo internet nie ma przecież końca, jak sobie powtarzaliśmy. Tymczasem bezpowrotnie i bez zapowiedzi straciliśmy zasoby Grono.net. Resztki po dawnych polskich blogach można co najwyżej odkopywać przez Wayback Machine. A na dodatek już tego lata pożegnamy się z NK.pl, czyli Naszą Klasą (oczywiście wszędzie pojawią się nagłówki „Co się stało z Naszą Klasą”), nieco zapomnianym pomnikiem epoki Dzieci Neostrady. Jak łzy w deszczu znikną oficjalne zdjęcia klasowe i kompromitujące fotki z wycieczek. Na pocieszenie zostanie Pan Gąbka – trafi do nowego serwisu z grami, który przejmie pozostałości społecznościówki, i gdzie będzie można kontynuować rozpoczęte sesje w Wiejskim życiu

Czy komuś będzie szkoda? Prawdą jest, że nikt już specjalnie z niego nie korzystał zgodnie z pierwotnymi założeniami. Kontakty społecznościowe przeniosły się gdzie indziej, na korzystanie z płatnych funkcji brakowało chętnych, nie znaleziono nowego zastosowania dla szalenie przecież niegdyś popularnego serwisu. Nikt nie wpadł na pomysł w stylu reaktywacji Gadu-Gadu, który swój renesans przeżywa jako narzędzie komunikacji wewnętrznej w firmach. Od czasu wykupienia serwisu przez wielki koncern medialny, Nasza Klasa zmieniała się stopniowo w anonimowy portal gierkowy, jakby trzeba było wymyślić byle jaki pretekst, żeby nadal istniała. Wizyta tam kojarzyła mi się raczej z jednym z internetowych miast-widm opuszczonych przez użytkowników, jak Deviantart, Myspace, czy uważany kiedyś za wizję przyszłości obiekt fascynacji i zmartwień intelektualistów, czyli Second Life. Dzisiaj hula tam wiatr i można poczuć się jak na wirtualnym urbeksie, czasem dziwiąc się temu, co widzimy. Oczywiście dopóki te miejsca nadal istnieją, bo nie wiadomo, jak długo to jeszcze potrwa. 

Widziałam, jak rozwija się tam specyficzny folklor: z platformy faktycznie łączącej ludzi znających się z realu Nasza Klasa przeobrażała się w park atrakcji, w którym wszystko gra i trąbi na wyścigi.

Mam w głowie kadr z czasów, gdy balonik popularności NK pęczniał z dnia na dzień. To były czasy masowej emigracji zarobkowej z Polski i pijanych jak szpaki angielskich turystów w Krakowie, subkultury emo, talent shows, Magdy M., klaskania u Rubika, sarkazmu Kuby Wojewódzkiego, bezczelności Dody, serwisów plotkarskich, majtek wystających z nisko wyciętych spodni i PiSaNiA w TaKi SpOsÓb. Koleżanki z kursu, na który wtedy chodziłam, dopytywały, czy mam już konto na Naszej Klasie. Korzystałam już z dobrodziejstw sieci 2.0, ale na innej zasadzie, bo interesowały mnie serwisy łączące użytkowników na zasadzie zainteresowań i pozwalające pobawić się w kreowanie swojego fajniejszego niż na żywo wizerunku (blogi, Last.fm, Myspace i Grono to był mój ówczesny świat), ale to było coś innego – zamiast nawiązywania nowych znajomości, odkurzanie starych. Możliwe, że to była jedna z ostatnich tak masowych mód, czegoś, o czym słyszeli absolutnie wszyscy, i co budziło tak wielką powszechną ciekawość. Trudno było uniknąć tej fali, porównywalnej chyba jedynie z rozpoznawalnością Powiedz Ich Trojga. 

Kiedy zużył się efekt świeżości, a ci, z którymi najczęściej utrzymywałam kontakt, i tak przenieśli się na wygodniejszego Facebooka, obserwowałam zjawisko z daleka, choć nie powiem, żebym robiła to bez ciekawości. Widziałam, jak rozwija się tam specyficzny folklor: z platformy faktycznie łączącej ludzi znających się z realu Nasza Klasa przeobrażała się w park atrakcji, w którym wszystko gra i trąbi na wyścigi. Powstawały fikcyjne konta służące do kolekcjonowania znajomych (lider 2009 roku: Jan Paweł II – „Na Zawsze w Naszych Sercach”, 1,2 mln, a za nim Jożin z Bażin), spam, wyłudzenia, ogłoszenia matrymonialno-erotyczne, zdjęcia użytkowników bez gaci lub mocno pod wpływem. Niby to, co znamy też i dzisiaj, ale niezupełnie: po pierwsze, wszystko to działo się zupełnie jawnie, w otwartej przestrzeni. Czasem do tego stopnia, że publikowano poradniki z oczywistymi, choć może jednak nie do końca, radami – w rodzaju „nie publikuj nagich zdjęć, jeśli masz otwarty profil” albo „nie udostępniaj wszystkich danych osobowych”. Po drugie, ze względu na możliwości techniczne, brak prostych w obsłudze filtrów, nakładek czy programów do retuszu, była to rzeczywistość sauté, bez udoskonaleń. Po prostu życie, czasem groteskowe, czasem brzydkie, czasem niesamowite (pamiętacie zdjęcia Mikołaja Długosza z serii „Real foto”? To te same czasy). 

Być może wydaje się to dzisiaj rozbrajająco prostolinijne, ale tej szczerości nieco mi brakuje. Spojrzenie wstecz uświadamia nam bowiem, jak działa autocenzura.

Dlatego Nasza Klasa pozostała na długi czas archiwum niewinności, a może naiwności, użytkowników. Możliwe, że zakładali, że internet nie jest do końca na serio, że odruchowo odgraniczali „realne” i „wirtualne”, zakładając, że to, co dzieje się na NK, zostaje na NK. Nie interesowało ich reżyserowanie wizerunku czy zarządzanie internetową reputacją. W pierwszych latach istnienia Facebooka panowało podobne przekonanie, co skutkowało masowym udostępnianiem zdjęć z imprez i oburzeniem, że takie informacje mogą być brane pod uwagę na przykład w procesie rekrutacyjnym. Być może wydaje się to dzisiaj rozbrajająco prostolinijne, ale tej szczerości nieco mi brakuje. Spojrzenie wstecz uświadamia nam bowiem, jak działa autocenzura: zaczynamy widzieć siebie oczami innych ludzi, przez co włącza się nam radar na to, co wypada powiedzieć, jakim wypada być. Nie posługujemy się charakterystycznymi pseudonimami, jak w pierwszych latach internetu, bo regulaminy portali wymuszają używanie prawdziwego imienia i nazwiska (no dobrze, niektórzy próbują kamuflować się na Facebooku jako Ma Rysia albo Zb Yszek), nie wrzucamy potencjalnie kontrowersyjnych zdjęć, zastanawiamy się pięć razy, co napisać, żeby nikt się tego nie przyczepił. Chyba, że chcemy pohejtować – bo z jakichś dziwnych przyczyn to zjawisko pozostaje odporne na wszelkie próby kontroli. 

Myślę też o tym, jak demokratyczny był ten serwis. Wcześniejszy internet, ten, o którym wspominałam – z Last.Fm, IRCem, własnymi stronami, blogami – był przestrzenią dla mniej więcej obytych z technologiami, raczej młodych. Nie wszystkie interfejsy były proste w obsłudze, spora część frajdy polegała na robieniu rzeczy samodzielnie, na porozumiewaniu się kodami, skrótami i wytrychami. Nasza Klasa dostarczyła produkt dla kogoś, kogo kumaci nazwaliby lamerem – zwykłego Kowalskiego, który nie szukał nowych znajomych, bo miał już ich komplet do brydża czy na popołudniową kawkę, a informacje czerpał z gazet i TV. Nie przebadano wpływu Naszej Klasy na zmniejszenie cyfrowego wykluczenia wśród seniorów, a podejrzewam, że dla niejednego z nich dopiero ciekawość, co tam u znajomych sprzed lat, mogła stać się motywacją, żeby opanować komputer. 

Oczywiście z serwisu o tak szerokim zasięgu korzystali ludzie bardzo różni, w tym tacy, którzy po sieci poruszali się nieco jak we mgle i łatwo dawali się nabrać na czasem zupełnie toporne kawały. Dlatego gdy pojawił się powszechnie znienawidzony Śledzik, czyli rozwiązanie podobne do Twittera, masowo wklejano tam łańcuszkowe wiadomości:

  • J3273M-D38113M <-- Wklej cala ta wiadomosc, razem z tym kodem na sledzika, a on zniknie NATYCHMIAST! Potwierdzone przez administratora portalu Nasza-Klasa.pl

  • SP1354742 S7351U – wklej ten kod na śledzia a NAPEWNO zostanie usunięty!

Właściwie trudno dzisiaj zrozumieć, co napędzało taką wrogość wobec nieszczęsnego śledzia. Możliwe, że twórców Naszej Klasy spotkał pech typowy dla proroków we własnym kraju i wprowadzali za szybko coś, co już wkrótce stawało się powszechną praktyką – im jednak w udziale przypadało powszechne oburzenie. Gdy słyszymy, że Facebook rezerwuje sobie prawo do administrowania naszymi treściami, wydaje się to oczywiste jak prawo grawitacji. Ten sam zapis w regulaminie spowodował masowy bunt na pokładzie Naszej Klasy. Czyżby chodziło o inne standardy wobec „poważnej” firmy międzynarodowej, na którą nie ma mocnych, i wobec rodaków, którzy nawet w dziedzinie nowych technologii muszą działać na zasadzie „wicie rozumicie, wszystko się da dogadać”? 

Teraz żyjemy w innej sieci, której realia mają się do czasów Naszej Klasy mniej więcej tak jak reklama Prusakolepu z lat 80. do dzisiejszych kampanii. Wciąż jednak zalegają tam wiadomości i zdjęcia, w udostępnienie których pewnie niejeden włożył nieco wysiłku. Co zrobić z tymi wspomnieniami? Drukować i po raz kolejny się „odcyfrowić”? To problem, o którym coraz częściej myślę: jakie mamy alternatywy wobec chmury? Co zrobić, żeby nasze dane nie przepadły wraz z kaprysem kolejnego inwestora? W końcu eurogąbek nie znajdziemy w kieszeni jak marek czy peset z zagranicznej wycieczki w ubiegłym stuleciu.

/ @ducholozka

Autorka książek "Duchologia polska", "Wyroby" i "Czyje jest nasze życie" (wspólnie z Bartłomiejem Dobroczyńskim), dziennikarka, tłumaczka. Prowadzi stronę facebook.com/duchologia.

zobacz także

zobacz playlisty