Ludzie |

„Życie jest nie do wymyślenia”. Rozmawiamy z Pawłem Łozińskim01.09.2021

Paweł Łoziński, fot. materiały prasowe

W połowie sierpnia rozdano nagrody w szwajcarskim Locarno. Nagroda Grand Prix sekcji Semaine de la critique trafiła w ręce Pawła Łozińskiego. Film balkonowy został doceniony za eksperymentalny sposób realizacji – polski dokumentalista nakręcił go nie wychodząc z domu, rejestrując rozmowy z przechodzącymi pod jego balkonem ludźmi. Dwa i pół roku spotkań na warszawskiej Saskiej Kępie, tysiące ludzkich historii i jedno pytanie: „po co się żyje?”. Z Pawłem Łozińskim rozmawiamy o uzależniającej sile jego projektu, przyjaźni między dokumentalistą i bohaterami oraz kondycji polskiego społeczeństwa.

Film znalazł się w programie 18. edycji festiwalu Millennium Docs Against Gravity, która odbędzie się w dniach 3-12 września w siedmiu polskich miastach. Jesteśmy patronem medialnym wydarzenia.

 

Nie został pan wyklęty przez rodzinę? Zakładam, że ten projekt mógł być uciążliwy dla domowników. Jak to mówi w filmie pana córka: „tata cały dzień siedzi na balkonie i nie ma z nim żadnego kontaktu”.

Paweł Łoziński: Trzeba by domowników zapytać. Żona bardzo mi pomagała przy filmie, córki też. Nawet czasem ze mną stały na balkonie, żebym się nie nudził, jak akurat była flauta. Mówiąc poważnie, to był szalenie trudny eksperyment dla nas wszystkich. Film kręcony na balkonie to jak film kręcony z domu, a ja spędziłem tam dwa i pół roku. Ale trudny też dlatego, że po raz pierwszy przeżyłem taki rodzaj uzależnienia. Bo wie pan – jak dokumentalista ma szansę codziennie iść do pracy, spotkać kilkunastu fajnych ludzi, pogadać z nimi i jeszcze mieć materiał do filmu, to żal nie skorzystać. Raz rozpędzoną ciekawość niełatwo zatrzymać. Trudno się było uwolnić, to była naprawdę narkotyczna przyjemność.

No właśnie, z tego też wynikało moje pytanie. Zastanawiałem się po prostu, jak bardzo pochłaniający był to dla pana film.

Całkowicie. Jak już stanąłem na tym balkonie, to stałem. Czasem bałem się pójść do toalety, wyjść coś zjeść, bo zaraz sobie myślałem, że ktoś ciekawy mi umknie. Pomysł był taki – zaczekać aż świat do mnie przyjdzie, przepytać wszystkich, którzy przechodzą chodnikiem, żeby uzyskać całkowity ludzki przekrój. Przez tych kilka lat „wystałem sobie” prawie dwa tysiące rozmów. Jak sobie dzisiaj o tym myślę, to był szaleńczy pomysł. Żeby tak szeroko zarzucić sieć na ludzi.

A pan łapał ludzi na jakiś haczyk czy sami przychodzili do kamery?

Na początku to ja bardziej ich potrzebowałem – zagadywałem, upraszałem, żeby przystanęli. Później role zaczęły się odwracać i to oni zaczęli potrzebować mnie. Stałem się takim miejscem dla każdego. Trochę świeckim konfesjonałem, trochę częścią scenografii – tego miejsca, ulicy, a nawet dzielnicy. Nie wiem, za kogo tak naprawdę mnie uważali. Byłem po prostu człowiekiem, który zawsze jest – można się przy nim zatrzymać i pogadać.

Z tego pana filmu jasno wynika, że ludzie mają w sobie ogromną potrzebę bycia wysłuchanym, zauważonym. Potrzebują kogoś, u kogo mogą zdeponować swoje emocje.

A pan nie potrzebuje? Każdy chce być wysłuchany.

No dobrze, ale zastanówmy się, ile jeden człowiek może pomieścić takich historii. Kusi mnie, żeby zadać pytanie, które pada w filmie: „czy pan mógł spać po nocach, jak się pan tak nasłuchał?”.

Mogłem, ale przez sen nasłuchiwałem czujnie! Dzisiaj na przykład o 6.30 obudziła mnie miotła pani Zosi, dozorczyni, którą zna pan z filmu. Tak sobie w półśnie pomyślałem, że może powinienem wstać, stanąć na balkonie i jeszcze ją nagrać. A potem ulga – już mam taką scenę. A po chwili świadomość, że przecież już wcale nie muszę, już koniec filmu. Niby ulga, ale trochę żal. Kamera jest schowana, a życie płynie dalej. Pani Zosia swoją miotłą nadaje sens i rytm naszemu życiu. Słyszę jej zamiatanie i mam poczucie ciągłości świata – że wszystko jest na swoim miejscu. To jedna z moich ulubionych postaci.

To znaczy, że spotyka pan swoich bohaterów.

Codziennie. Prawie wszystkich znam przynajmniej z widzenia. O, widzi pan tę panią na rudo, tam po drugiej stronie ulicy? Jedna z bohaterek. Eksperyment filmowy się zakończył, a często jeszcze pod balkonem słyszę, jak ludzie między sobą mówią: „tu stał ten pan, co zawsze filmował”. Albo: „szkoda, że już go nie ma, bo mam taką ciekawą historię”. W każdej chwili – jutro albo za dziesięć lat – mogę się wystawić na balkon, żeby zobaczyć, co się zmieniło w moich bohaterach.

A czy dokumentaliście wolno się z bohaterami zaprzyjaźnić?

Chyba nawet trzeba.

Wszystkie postaci były zapoznane pod balkonem. Tylko jeśli ktoś wszedł w mój kadr, mógł stać się bohaterem filmu.

Są różne teorie na ten temat.

Każdy ma swoją. A ja uważam, że bez bliskości z bohaterem, bez wzajemnego zaufania nie ma filmu. Przy tym dokumencie też zdążyłem się z kilkoma powracającym pod kamerę bohaterami zaprzyjaźnić.

Tak chyba było w przypadku bohatera, który dopiero co wyszedł z zakładu karnego. Krąży po Warszawie, mieszka na ulicy i nie wie, co ze sobą zrobić. Jednego dnia daje mu pan w prezencie koszulę, potem jeszcze kilkukrotnie ten człowiek pojawia się przed kamerą. Panowie poznali się w ramach filmu, w ramach tej sytuacji balkonowej?

Wszystkie postaci były zapoznane pod balkonem. Miałem taką generalną zasadę, żeby nie castingować nikogo na zewnątrz. Tylko jeśli ktoś wszedł w mój kadr, mógł stać się bohaterem filmu. Robert często chodził Francuską. Zamożna ulica, namawiał tu ludzi, żeby go wsparli paroma złotymi. Któregoś dnia jakoś go tak poniosło kawałek w prawo i już był pod moim balkonem. Tak się spotkaliśmy i do dziś się czasem widujemy.

A czy każdy może stać się bohaterem filmu – takiego czy innego?

Tak czasem mówimy. Niektórzy mają w sobie opowieść na półtorej godziny filmu, inni na kilkadziesiąt sekund. Jeśli ktoś z siebie dał prawdziwie, szczerze i mocno, to wchodził do balkonowego filmu. Kilku bohaterów powraca, lepiej poznajemy ich życie. Ale uważam, że nawet takie króciutkie spotkanie z panem, którego zostawiła żona z trójką dzieci, ma siłę i zostaje w pamięci. Większość tych historii ludzkich jest otwarta, zostawia miejsce dla imaginacji – żeby sobie wyobrazić, kim dany człowiek był kiedyś, kim będzie. Pan Andrzej na przykład, listonosz, który ubolewa nad tym, że jego zawód dzisiaj upada, a on wraz z nim traci ważną cząstkę swojej godności. Mam poczucie, że każdy widz znajdzie sobie w filmie kogoś dla siebie.

No tak, listonosz… Przyznam, że bardzo mnie ten fragment poruszył. To taka sprawa, o której na co dzień się nie myśli, mimo że ludzi z wszelkiej maści przesyłkami widujemy codziennie. Ale skoro już jesteśmy przy bohaterach, to jeszcze jedną osobą, której historia szczególnie mnie ujęła, była dziewczyna z końcówki filmu. Wie pan, ta, która nieśmiało podchodzi do kamery i długo nie może się zdobyć na rozmowę.

Tak, bardzo słusznie pan ją wspomniał. Agnieszka – nazywa się tak, jak moja żona. Dziewczyna o wielkiej wrażliwości, chyba moja ulubiona bohaterka. To nasze spotkanie jest właśnie taką krótką opowieścią o przełamywaniu w sobie wstydu i bariery w kontaktach z innymi, obcymi ludźmi. O tym też jest ten film.

W trakcie seansu pomyślałem, że ten film w zasadzie składa się z kilkudziesięciu mniejszych filmów, z których każdy tworzy niepowtarzalną historię. Można czytać je wąsko, osobno. A z drugiej strony, równie dobrze da się to wszystko pozbierać do kupy i wtedy wychodzi nam z tego szersza opowieść o… Polsce.

Ależ oczywiście. Od samego początku wydawało mi się, że samo przyglądanie się ludziom, takie z bliska i bezinteresowne, ale bez kontekstu, będzie mniej ciekawe. Interesowało mnie też to, jacy jesteśmy dziś my, Polacy. Więc ma pan rację – z jednej strony film o kondycji ludzkiej w ogóle, ale też o kondycji naszego kraju.

Często jest tak, że zadaję ludziom pytania, kiedy naprawdę nie znam odpowiedzi, sam ich szukam. A po tym filmie mam ich w głowie jeszcze więcej.

Jaka jest według pana ta nasza kondycja?

„Oj, niech pan lepiej nie pyta”, jak mawiał jeden z bohaterów. Nic nowego tu nie powiem, myślę, że nasza kondycja jest teraz bardzo słaba. Akurat sam film nie jest do końca miarodajny, bo prawie wszyscy moi bohaterowie są sympatyczni, otwarci, chętni do rozmowy i nawet jeśli się różnimy, to tworzy się między nami płaszczyzna dialogu. W życiu, dzisiaj w Polsce, troszkę gorzej nam idzie. Jesteśmy bardzo ze sobą skłóceni – od poziomu rodzin począwszy, a skończywszy na tak zwanym całokształcie. Regres proszę pana.

Faktycznie, może nie ma co tyle się nad tym rozwodzić. A tym bardziej, gdy w filmie pojawiają się sprawy większej wagi. Każdej osobie zadaje pan właściwie jedno i to samo pytanie: „po co się żyje, po co to życie jest?”. Śmiem twierdzić, że to dość rozległe pytanie.

Tak, jedno z poważniejszych. I takie, które jakoś się samo w głowie pojawia. I domaga się odpowiedzi, dobija się tam od środka. Zadawałem je bohaterom z pełną świadomością, że może być dla nich otwierające, albo przeciwnie – naiwne, za bardzo wprost i dziecięce. Każdy mógł je różnie traktować. Zbyć mnie albo odpowiedzieć głęboko, filozoficzne, jak bohaterka, która mówi, że jesteśmy tylko maleńką kropeczką przypadku gdzieś w oceanie nieskończonej przestrzeni. Jedna z moich ulubionych postaci, pani na wózeczku [inwalidzkim – przyp.red], mówi natomiast: „po co się nad tym zastanawiać, póki się żyje, to dobrze jest”.

A co pan o tym sądzi?

Często jest tak, że zadaję ludziom pytania, kiedy naprawdę nie znam odpowiedzi, sam ich szukam. A po tym filmie mam ich w głowie jeszcze więcej. Podoba mi się taka prosta afirmacja pani na wózeczku, chciałbym tak umieć. „Kropeczka przypadku” też mnie przekonuje. Wokół nas nieskończona przestrzeń, a my na naszej małej planecie z mocno limitowanym terminem ważności. Na takich zasadach przychodzimy na ten świat i zgodnie z nimi z niego odchodzimy. Ale co jest między wejściem i zejściem ze sceny, między drzewem a drzewem po obu stronach kadru, jak w moim filmie? Życie, proszę pana, czyli zagadka. A jeśli pan mnie pyta o taki mój prywatny sens, to chyba miłość. Wielka siła, która napędza do życia.

O tym też jest ten film – o jej poszukiwaniach, odnalezieniu, utracie…

O tym, że miłość – jak przekonuje jedna z bohaterek – jest wtedy, jak się kupuje ciasto, wsiada się z nim do samochodu, jedzie 500 km dalej, nie dotyka się go przez całą drogę i na końcu wręcza mamie…

[Naszą rozmowę przerywa głos dobiegający z chodnika. „W gazetach o panu piszą! Dzień dobry…” – woła starszy mężczyzna i przystaje na chwilę przy kawiarni, w której spotykamy się z Łozińskim]

Poznał pan?

Nie, nie kojarzę… 

„Bardzo trywialne pytania pan wybrał…”. Niebieska koszulka polo, czapeczka na głowie. To bohater z początku filmu.

A faktycznie! Ten sam, który mówi, że to pan jest od pytań, a on jest od odpowiedzi. Nie wiem, czy zgodziłbym się, że postawione przez pana pytania były trywialne, ale coś w tym jest, że ten film to taka prosta, dość oczywista rzecz. Zmieniają się pory roku, sąsiadom rodzą się dzieci, świat w kolejnej sekundzie jest już innym miejscem.

Niby proste, a nieprzewidywalne. Życie jest nie do wymyślenia.

Paweł Łoziński – urodził się w 1965 r. w Warszawie. Reżyser, scenarzysta, producent filmów dokumentalnych i fabularnych. Absolwent Wydziału Reżyserii Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. Autor wielu filmów dokumentalnych, m.in.: „Miejsce urodzenia” (1992), „Taka historia” (1999), „Siostry” (1999), „Wygnańcy” (2005), „Kici, kici” (2008), „Chemia” (2009), „Ojciec i syn” (2013), „Werka” (2014), „Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham” (2016) i „Film balkonowy” (2021). Laureat prestiżowych nagród festiwalowych, m.in. na Bornholmie, w Paryżu, Locarno, Lipsku i Krakowie.

krytyk filmowy. Publikuje m.in. na łamach "Przekroju", "Czasu Kultury", tygodnika "Przegląd", czasopisma "Ekrany", a także w portalach Interia.pl, Wirtualna Polska, Popmoderna. W wolnych chwilach poszerza kolekcję gadżetów z Gwiezdnych Wojen.

zobacz także

zobacz playlisty